wtorek, 20 września 2011

Staind - Staind

13 września ukazał się już siódmy studyjny album amerykańskiej grupy Staind. Płyta, nosząca tę samą nazwę co zespół, miała być powrotem do korzeni, na który czekało wielu fanów hard rockowej formacji. Poniżej o tym, jak ten powrót wyglądał i ile jest starego Stainda w nowym.

Od wielu lat ortodoksyjni fani tej kapeli mocno cierpieli, gdyż Staind sukcesywnie łagodził swoje brzmienie. Ostatnią ciekawą płytą było osławione Break The Cycle z roku 2001. 10 lat później, po wielu lepszych lub gorszych, a na pewno lżejszych dokonaniach Aaron Lewis i spółka wracają z materiałem nawiązującym do korzeni grupy. Duża w tym zasługa samego frontmana Staind, który zrealizował się od swojej bardziej lirycznej strony poprzez solową EP-kę Town Line, co po części pewnie uchroniło nową płytę od losu poprzednich, bardziej spokojnych albumów.

A ten nowy krążek Staind to nic innego, jak zmodernizowana wersja ciężkiego rockowego brzmienia z Dysfunction, czego zresztą nie ukrywają też sami muzycy. Jeśli wyobrazicie sobie takie hity jak Mudshovel, Just Go czy Home w odświeżonych wersjach, to będziecie wiedzieli mniej więcej, jak ta płyta brzmi. 
Nie da się ukryć, że najlepszymi utworami na Staind są te najcięższe. Otwierający album Eyes Wide Open, singlowy Not Again czy znajdujący się na ścieżce dźwiękowej do nowych Transformersów The Bottom wyróżniają się mocnymi, ciężkimi riffami, wieloma fajnymi partiami krzyczanymi przez Aarona Lewisa oraz melodyjnymi, ale nie ckliwymi refrenami. Pomiędzy nimi ukrywa się grunge'owy rarytas, Falling, które aż kipi klimatem lat 90-tych i twórczością Alice in Chains (zespołu mającego na Staind bardzo duży wpływ). Sporym zaskoczeniem jest natomiast obecność na płycie Snoop Dogga. Raper pojawia się w najdziwniejszym utworze na całej płycie - Wannabe, gdzie Lewis wylewa żółć na ludzi, internautów krytykujących zespół. To rapcore'owy numer, bliższy stylistyce Korna czy Limp Bizkit. Opisywany krążek ma również słabsze momenty, pojawiają się piosenki w średnim tempie, w pewnym sensie standardowe dla Staind. Takie utwory jak Throw It All Away, Take a Breath czy Now brzmią dosyć podobnie i są na tyle nijakie, że nie pozostają w głowie pomimo wielu przesłuchań.
Pamiętacie początkowe nawiązanie do Dysfunction? Jest ono zasadne z jeszcze jednego powodu, a mianowicie ostatnich utworów na obu albumach. Na końcu Staind usłyszymy ciężkie Paper Wings oraz balladę Something To Remind You, podobnie jak na albumie sprzed 12 lat, gdzie były Spleen oraz ukryte Excess Baggage. Najmocniej kopie emocjonalnie właśnie ostatni utwór na płycie - Something... można wymieniać jednym tchem ze wszystkimi największymi balladami Staind. Od samego początku pojawia się piękna melodia, która powoduje ciarki na całej ciele, a Aaron Lewis obnaża się lirycznie i hipnotyzuje głosem, jak to ma w zwyczaju przy takich utworach. Na koncertach, akustycznie zagrane będzie siało popłoch porównywalny z Outside. Piękne zakończenie i zarazem jeden z najlepszych (jeśli nie najlepszy) utwór.
Nie odkryję Ameryki mówiąc, że Staind jest pozycją obowiązkową dla każdego fana zespołu. Nie jest to płyta genialna, nie będzie krążkiem roku, ale pokazuje, że panowie bardzo dobrze pamiętają swoje początki i, co najważniejsze, dalej lubią tak grać. Oby na stałe obrali ten kierunek.

Ocena: 3.5/5
Liczba szatanów: 3/5
Tracklista:
1. Eyes Wide Open
2. Not Again
3. Falling
4. Wannabe
5. Throw It All Away
6. Take a Breath
7. The Bottom
8. Now
9. Paper Wings
10. Something To Remind You


A tu wspomniana ballada: