środa, 19 grudnia 2012

Audycje #28-32: Hip-hopowy rak toczy Koniec Rocka


...ale jest to przyjemna "choroba". I kompletnie nie przeszkadza mi, że taka a nie inna muzyczna zawartość audycji dyskwalifikuje ją w oczach wielu potencjalnych słuchaczy czy - w przyszłości - wielkich bossów komercyjnych rozgłośni radiowych.

wtorek, 27 listopada 2012

Wish somebody would tell me I’m fine... [relacja z Papa Roach]

fot. Kara Rokita/ www.kararokita.pl
Tego wieczoru nie byłem pewien niczego. Jak się nazywam, w jakim jestem stanie ani czy dotrę do domu w jednym kawałku. Do TAKICH szaleństw pod sceną porwać mnie potrafi już tylko kilka amerykańskich kapel. Wyczekuje się ich miesiącami, a potem przeklina potworne dzwonienie w uszach i nie najmądrzejsze zarządzanie siłami pod sceną. Jestem pewien, że jeszcze dwa takie koncerty Papa Roach i się przekręcę. 

piątek, 23 listopada 2012

Soundclash zrobił mi mindblow [relacja]

fot. Łukasz Nazdraczew
Nie wiem, czy to zasługa nadmiaru wypitych red bulli czy emocji, których dostarczyła impreza spod znaku Soundclash, ale moje ciało ani myśli iść spać. Wspomnień i świetnych akcentów było tego wieczoru na tyle dużo, że wydarzenie z miejsca awansowało na podium moich koncertów w tym roku (a trochę ich było). Lista powodów, przez które powinieneś żałować, że nie było Cię w czwartek w Soho Factory, jest imponująca i może przytłoczyć. Czytasz na własną odpowiedzialność.

środa, 21 listopada 2012

Audycja #27: Polski rapcore nie istnieje

Nie ma takiego gatunku muzycznego w Polsce. Może nie jest to wielkim odkryciem, choć przez wiele audycji starałem się wskazywać czy też wynajdywać poszczególne utwory powstałe w Polsce, które o mieszankę rocka z rapem zahaczają. No i mam za swoje, dotarłem do końca rapcore'u.

środa, 14 listopada 2012

Audycja #26 z 05.11.12: Koniec Rocka przemyca Ludwika [KONKURS]

Bo czasem jest tak, że hip-hopowa zajawka potrafi totalnie zdominować moje wszystkie muzyczne listy odtwarzania. Dostanie się także wam w dwóch pierwszych audycjach listopada. Dużo rapu się w nich pojawi, ale kto kiedyś słuchał Końca Rocka, ten wie, że każdy kawałek jest tutaj po coś, każdy numer ma poszerzać horyzonty muzyczne. I że na początku zawsze kawał dobrego rockowego grania was nie ominie.


Jakby nie patrzeć na playlistę, to praktycznie wszystkie kawałki są z tego roku, a większość to absolutne świeżynki. Udało się rozprawić z niezłym, producenckim krążkiem Donatana, przypomnieć nadal najlepszy w tym roku album hip-hopowy, czyli Bisza oraz zapowiedzieć nową, tajemniczą płytę Zeusa
Słowem-kluczem dla ostatnich kilku zagranych kawałków była na pewno szczerość. Temat wałkowany po stokroć, bo w końcu tyle się mówi o tym, że rap to powinien być autentyczny, prawdziwy i brzydzić się kłamstwami czy innymi krzywymi akcjami. Ale jak często doświadczamy szczerego przekazu? Za rzadko. To, co zrobił Zeus w utworze Hipotermia, to krok bardzo odważny - może pomoże mu nawiązać do sukcesu pierwszego albumu? KaeNa wielu skreśliło z góry po przesłuchaniu Alter Ego. Taaaaak, też byłem tego bliski. Przegapiłbym najbardziej szczerą, brudną i niepokorną płytę tego roku. Nie popełnijcie w tym przypadku błędu 1 przesłuchania!
Nie mógłbym sobie odmówić rockowego rozpoczęcia audycji. Waterfall Oceanu od jakiegoś czasu już w sieci jest, można posłuchać, natomiast gorzej o to z nowym Lipali. Zatem brand new utwory z (dobrej!) płyty 3850 poleciały. W ostatnim wywiadzie z Rawiczem zespół zdradził, iż do Popiołów zostanie stworzony kolejny teledysk, z czego ja szczególnie się cieszę. 
W środku tej całej rockowo-rapowej wichury znalazł się Ludwik. W epicentrum tej playlisty pasuje jak mało który band. Dotarły do mnie wreszcie krążki tych gości i powiem wam jedno: konkretny materiał! Pomijając skity, intro i outro wyjdzie 10 numerów, większość z nich na bardzo przyzwoitym poziomie, w dodatku brzmieniowo ciężko znaleźć podobny zespół w Polsce. Nawiązania do Limp Bizkit nie przesadzone. A słysząc nowy utwór Freda Dursta, to można już zaryzykować, że Ludwik jest obecnie ciekawszą opcją.

1. Ocean - Waterfall (new album, 2012)
2. Lipali - Popioły (3850, 2012)

3. Lipali - Pasja i Skowyt (3850, 2012)
4. Ludwik - Właź
(Człowiek Twarzy Bez, 2012)
5. Ludwik - Człowiek Twarzy Bez
(Człowiek Twarzy Bez, 2012)
6. Donatan - Budź się (feat. Pezet, Gural, PIH)
(Równonoc, 2012)
7. Donatan - Zew (B.R.O., Zbuku, Sitek)
(Równonoc, 2012)
8. KaeN - Alter Ego
(Od Kolyski Aż Po Grób, 2012)
9. KaeN - Moja Królowa
(Od Kołyski Aż Po Grób, 2012)
10. Zeus - Jeszcze Więcej
(Co Nie Ma Sobie Równych, 2008)
11. Zeus - Hipotermia
(Zeus. Nie Żyje, 2012)
12. Bisz - Głupiomądry (Wilk Chodnikowy, 2012)



KONKURSIWO! 

Ludwik już po raz drugi został zaprezentowany w audycji Koniec Rocka, tym razem panowie mają za sobą legalny debiut! I postanowili się nim podzielić z wami. Warto się bić, bo płyta momentami rozwala system. A zadanie jest diabelnie proste.

Zadanie konkursowe brzmi tak: słuchając kawałków Ludwika dokonać impresji w postaci pierwszego skojarzenia, myśli, wyrażenia, które przychodzi wam do głowy w trakcie słuchania tej kapeli. Wystarczy jedno zdanie od was. Niech zaczyna się ono słowami: "Muzyka Ludwika jest dla mnie jak..." I taką frazę wpisujemy w komentarze, ja potem wybieram najciekawszą. Konkurs trwa do niedzieli 18.11 do północy.

Kawałki Ludwika do wsłuchania się:

Przypominam, że jeśli będziecie się ładnie bawić, to będę organizował kolejne konkursy z płytami, które chcecie mieć. A wiem, czego chcecie. 

poniedziałek, 5 listopada 2012

Audycja #25 z 29.10.12: Koniec Rocka Goes Country

Zacząłem tworzyć Koniec Rocka m.in. po to, żeby był zapisem podróży w kierunku gatunków, których sam jeszcze dobrze nie znam. Żeby odkrywać je razem ze słuchaczami. Błądzić po omacku, próbując jednego sposobu, drugiego, trzeciego... Sięgnąć pamięcią do różnych przesłuchanych artystów, wyciągnąć od nich inspiracje danym brzmieniem, elementy, którego pomogłyby gatunek uczynić mi bliższym. Aż w końcu znaleźć drogę do oswojenia nowego brzmienia. To dopiero początek moich przygód z muzyką country i pewnie mam jej dosyć na najbliższe tygodnie, ale z czasem będzie coraz łatwiej w tamte klimaty wchodzić, tego jestem pewien.


Jedną z inspiracji do zmierzenia się z country był koncert Shinedown, a konkretnie support w postaci Redlight King. Na żywo brzmieli jak skrzyżowanie rocka z rapem i country właśnie, czego może aż tak dobrze nie słychać na nagranych płytach. W audycji poleciał jednak inny support z tego dnia - Exit Ten, które od czasu koncertu nie mogło wyjść z głowy.
Drugą, mniejszą inspiracją był od jakiegoś czasu Aaron Lewis, który nie ciągnie już Staind w spokojniejsze rejony muzyczne - wyżywa się solowo, choćby właśnie taką EPką jak Town Line (premiera longplaya jeszcze w listopadzie). W swojej twórczości incydenty z country notowały już i Seether, i Nickelback, i pewnie jeszcze kilka innych stricte rockowych kapel. Jednak żadna na trwałe tak nie zmieniła swojego brzmienia. A co jeśli wasz ulubiony zespół nagrałby utwór country? Byłby hejt czy ciekawość?
W wycieczkach muzycznych tego dnia zboczyłem jeszcze mocniej - do kolaboracji Tima McGraw z Nelly'm. Do tej pory nigdy nie postrzegałem tego jako zderzenia country i rapu / R&B. Pewnie lepszej okazji do puszczenia tego kawałka już nie będzie. Za to do Johnny'ego Casha warto wracać zawsze.

1. Exit Ten - Life (Give Me Infinity, 2011)
2. Exit Ten - How Will We Tire (Give Me Infinity, 2011)
3. Theory of a Deadman - No Surprise (Gasoline, 2005)
4. Theory of a Deadman - Bad Girlfriend (Scars & Souvenirs, 2008)
5. Seether - Country Song (Holding Onto Strings Better LEft to Fray, 2011)
6. Lynyrd Skynyrd - Sweet Home Alabama (Second Helping, 1974)
7. Aaron Lewis - Country Boy (Town Line EP, 2011)
8. Aaron Lewis - Tangled Up in You (Town Line EP, 2011)
9. Rodney Atkins - Take a Back Road (Take a Back Road, 2011)
10. Nelly feat. Tim McGraw - Over and Over (Suit, 2004)
11. Johnny Cash - I See a Darkness (I See a Darkness, 1999)


wtorek, 30 października 2012

Audycja #24 z 22.10.12: Hip-hopowa trampolina

22 października Koniec Rocka zrobił pętlę. Nie taką, żeby włożyć na szyję i się powiesić, nieee.. Po prostu jak zaczęliśmy, tak skończyliśmy - w klimatach pop-rockowych. No, może prócz tego Carriona... El Meddah służyło jako takie stricte rockowe wprowadzenie do tematu.
 
Niezłą inspiracją do stworzenia playlisty był ten nieszczęsny dach na Narodowym. Na myśl nasunęła się od razu Edyta Bartosiewicz ze swoją Opowieścią, znaną bardziej jako Przemoknięte Serca Miast. 11 lat później Ka-Meal zsamplował utwór Edyty i razem z HuczuHuczem stworzyli spontaniczny numer na konkurs (oczywiście wygrany, bo kawałek miażdży klimatem!).
Pewnie pozostalibyśmy w klimatach hip-hopowych, gdyby nie Endefis, który namówił Piotra Cugowskiego do udziału w kawałku Taki Będę. Dzięki tej kolaboracji audycja mogła wrócić na pop-rockowe tory. Była to dobra okazja, żeby zaprezentować część mniej znanych utworów bardziej znanych artystów. Bo kto nie zna IRY... Szymona Wydrę także pewnie wszyscy kojarzą z programu Idol. A że nagrał świetną płytę Bezczas? No tu już gorzej.


1. Carrion - El Meddah (El Meddah, 2010)
2. IRA - Mój Bóg (9, 2009)
3. IRA - Nie Pytaj (Londyn 08:15, 2007)
4. Szymon Wydra & Carpe Diem - Moja Modlitwa (Bezczas, 2005)
5. Szymon Wydra & Carpe Diem - Żołnierz za Waszą i Naszą Krew (Bezczas, 2005)
6. Edyta Bartosiewicz - Opowieść (unreleased, 2001)
7. HuczuHucz - Przemoknięte Serca Miast (unreleased, 2012)
8. HuczuHucz - 36,6 (Po Tej Stronie Raju, 2011)

9. Haju & Złote Twarze (Golden Faces) - Moje Życie 2 (Międzyświat, 2011)
10. Endefis feat. Piotr Cugowski - Taki Będę (Taki Będę, 2012)
11. Bracia - Dlaczego (Zapamiętaj, 2009)
12. Maciej Silski - Za Karę (unreleased, 2006)

czwartek, 25 października 2012

Jesteśmy zderzeniem muzycznych skrajności - wywiad z Maćkiem Wasio, wokalistą Oceanu


To kolejny z archiwalnych wywiadów, które udało mi się swego czasu z różnymi muzykami przeprowadzić. Ciekawie jest wrócić do dawnych pytań i odpowiedzi, zobaczyć, co wyszło z ich planów, ile czasu faktycznie było potrzeba do wydania kolejnej płyty itd. Czytając te wypowiedzi, można czasem bardzo łatwo skonfrontować je z rzeczywistością i np. skrytykować artystów za opieszałość czy niekonsekwencję, ale bardziej chciałbym tym minicyklem pokazać względność wszystkich naszych planów. I to, że pod wpływem jednego wydarzenia każdy z nich może się zmienić. Nie bierzmy wszystkich przyszłościowych wywodów w wywiadach tak mocno serio.
W tamtym momencie Ocean był niedawno po wydaniu płyty "Cztery", jeszcze długo przed "Wojną Świń" czy nadciągającym nowym krążkiem z angielskimi tekstami. Rozmowa została przeprowadzona 17.11.09 przed koncertem w Proximie.
 


Boomer: Maciek, na początku chciałem porozmawiać trochę o promocji Waszej ostatniej płyty. Taką pierwszą rzeczą, która zwróciła uwagę były koncerty akustyczne. Jest to oczywiście ciekawy sposób promocji, jednak spodziewałem się, że trochę więcej osób będzie przychodziło na te występy. Czy taka totalna kameralność to było zamierzone posunięcie?
Maciek Wasio: Faktycznie w Warszawie to było trochę na wariata organizowane i dość kiepsko było z promocją, do końca nie wiedzieliśmy, kiedy to się odbędzie i jak to będzie funkcjonowało. Nawet nie znaliśmy terminu wydania płyty. Cudem w ogóle ta płyta w terminie dotarła, wysyłana kurierem z tłoczni, która przez dwa dni stała odcięta od prądu. I w Warszawie faktycznie było mało ludzi, ale dalej już było widać, gdzie ta promocja była sensownie zrobiona, a gdzie nie i gdzie ludzie dowiadywali się o tym tylko przez naszą stronę internetową. Powiem szczerze, że w takich miastach jak Wrocław, Rzeszów czy Katowice mieliśmy nawet po 70-80 osób na takich imprezach, co uważam za duży sukces.

Ciężko sobie wyobrazić, żeby we Wrocławiu mało było tych osób.
No wiesz, to akurat bardzo ryzykowny termin, bo graliśmy na dzień przed tzw. świętem zmarłych, także ludzie byli zabiegani... W ogóle byliśmy w szoku, że taka była frekwencja. Dla nas to był fajny poligon – lubimy grać tak na dwie gitary akustyczne, rozegraliśmy się, rozśpiewaliśmy...

Jak Wam się grało bez prądu?
Super! Ja w ogóle jestem mega fanem takiego grania i na pewno będziemy coś działać z płytą akustyczną, z koncertami akustycznymi. Wiesz, jest to takie prawdziwe, surowe. Tu nie da się spieprzyć brzmienia – masz głos, gitarę i tyle. Nie ukrywam też, że wszystkie piosenki Oceanu, zwłaszcza te z nowej plyty, powstały na gitarze akustycznej, dlatego w pewnym sensie są stworzone, żeby na akustyku je grać.

Jeszcze jedna rzecz zwróciła moją uwagę, jeśli chodzi o nową płytę, a mianowicie promocja przez myspace. Płyta została przed premierą w całości zamieszczona w internecie. Czy w przyszłości planujecie wydawanie płyt np. tylko przez internet?
Trudne pytanie, ciężko mi mieć taką świadomość, że nigdy nie wydamy czegoś, co nie będzie namacalne. Chyba zbyt dużą wagę przykładamy do okładek, całego takiego oldschool’owego podejścia, docenienia tego słuchacza, który kupuje płytę. Sądzę, że ostatnia płyta jest najładniej wydaną płytą w całej naszej historii: piękne zdjęcia, wszystko bardzo zadbane, staranne. I chcemy jednak, żeby człowiek miał możliwość wzięcia sobie tego magicznego krążka ze sobą do domu i zobaczenia nas nie tylko z perspektywy muzyki, ale i jak operujemy estetyką, jaką mamy wrażliwość.

To skąd ten pomysł, żeby jednak zamieścić te kawałki? Zdajecie sobie sprawę, że w dobie dzisiejszej techniki bardzo łatwo jest te kawałki zrippować i wrzucić do internetu...
No to przynajmniej mamy możliwość zadbania, żeby było to w porządnej jakości. Z drugiej strony to czy my byśmy wstawili tę płytę, czy zostałaby ona wrzucona w dniu premiery, nie miałoby to większego znaczenia. Uważam, że kto ma po tą płytę pójść do sklepu, to pójdzie, a płyta broni się sama, dlatego stwierdziliśmy, że te piosenki są najlepszą reklamą tej płyty.

A co ogólnie sądzicie o ściąganiu mp3?
Bardzo bym chciał, żebyśmy doszli do takiego etapu, jak w Stanach Zjednoczonych, gdzie jest to mocno rozwinięty przemysł i jakość tych empetrójek jest dużo lepsza. Nie ma tak, że my się pocimy w studiu, żeby uzyskać jakieś brzmienie, które jest później sprasowane i zmielone przez mp3. W Stanach branża muzyczna przynosi największe dochody w historii w tej chwili i tylko dlatego, że tak mocno rozwinięte jest choćby iTunes. I sprzedaż plików wpływa też na sprzedaż płyt. Dobrze by było, gdyby w Polsce też był iTunes – chciałbym sobie przesłuchać 15 plyt i z tego kupić 5. I sądzę, że w Polsce to powinno w ten sposób działać. Poza tym, jeżeli ktoś traktuje słuchanie mp3 jako sprawdzenie sobie, czy płyta jest warta uwagi, czy nie, to super. Jeżeli ktoś ściąga to w chamski sposób i w życiu nie wydał złotówki na płytę, a później marudzi na jakość polskiej branży muzycznej, to jest to nie fair. Bo my nie żyjemy tylko i wyłącznie powietrzem, nie jesteśmy Franciszkiem z Asyżu, żeby żyć o wodzie i chlebie i jest to smutne, że w dzisiejszych czasach mogę wymieniać dziesiątki zespołów, które grały zajebiście, a się rozpadły przez to, że nie miały z czego żyć, bo sprzedaż w Polsce płyt jaka jest, każdy widzi.

A w takim razie, czy Wy utrzymujecie się z muzyki?
Wiesz co, to jest pół na pół. Dwie osoby w zespole, czyli Quentin i Grymek w 100% i od zawsze utrzymują się tylko z muzyki, a my z Bolkiem prowadzimy jeszcze jakieś swoje działalności. Ja w tym roku odłożyłem to w kąt i przy tej płycie poświęciłem się tylko i wyłącznie graniu.

Sporo jest jednak takich zespołów, które są gdzieś pomiędzy – łączą muzykę z pracą od 8 do 16...
Wiesz co, ja mam tą wielką frajdę z faktu, że jedna i druga wykonywana „praca” mnie spełnia, także ja kompletnie na to nie narzekam. Nawet ciężko byłoby mi rzucić to, co wykonuję zawodowo.

Z zespołu, który nagrywał pierwsze 3 płyty zostałeś tylko Ty. Czy zatem można mówić, że ten nowy Ocean to ten sam co stary, czy jednak się to różni?
Ciężko mi samemu o sobie mówić. Opinie są takie, że słyszymy, że ta ostatnia płyta, mimo nowego składu, jest esencją wszystkich poprzednich płyt Oceanu, co podkreśla, że jest to zespół, który ma swojego lidera, który ma pomysł na to i mocno go realizuje. Ciężko też byłoby zakładać, że będzie inaczej w kontekście tego, że jestem autorem wszystkich tekstów i muzyki niemalże, i właściwie współproducentem wszystkich płyt...

Zatem można powiedzieć, że Ocean to Ty...?
Nie, nie można tak powiedzieć, broń Boże. Ocean to ja i osoby, które mają podobną wizję na ten zespół, na to co gramy i, wiesz, u nas panuje demokracja autorytarna, czyli jest głowa, ale ona też bardzo często słucha wszystkich pozostałych kończyn i jakby wyciąga finalne wnioski. Na pewno nie można mówić o projekcie solowym czy że Ocean to tylko ja, to nie fair w stosunku do reszty chłopaków. I nigdy tak nie było.

Zastanawiam się, czy jednak wokalista nie jest najważniejszą osobą w zespole? Biorąc prosty przykład – B.E.T.H: odszedł Śvistak i zespół właściwie zawiesił działalność. Ty, pomimo że odeszło trzech muzyków, dobrałeś kolejnych, być może nawet lepszych i stworzyłeś ten sam zespół. 
Wiesz co, to jest dyskusyjna kwestia. Ja znam wiele przypadków, w których odejścia, a w tragicznych sytuacjach śmierć wokalisty, nie spowodowało zawieszenia działalności. Wystarczy tutaj spojrzeć choćby na Genesis, które miało wielu wokalistów, a cały czas pozostaje to ten sam zespół, także nie ma reguły, w muzyce nie ma na całe szczęście wzorów i szczegółowych zasad działania i instrukcji użycia.

To może tylko w Polsce jest tak niewielu wyrazistych wokalistów, którzy są w stanie pociągnąć zespół...
Coś w tym jest. Wystarczy spojrzeć, jak niewiele mamy głosów rockowych. Ale jest coraz lepiej: fajnie śpiewają młodzi ludzie, pojawiła się gwiazda w postaci Piotrka Roguckiego... Teraz lepiej się dzieje.

A czy Ty prywatnie miałeś ciężki okres w swoim życiu, moment, w którym chciałeś zarzucić ten projekt?
Wiesz co, taka stagnacja trwała dwa lata. Po śmierci mojego ojca kompletnie posypała mi się cała wizja, poświęciłem się zupełnie innej stronie swojego życia i to była absolutna hibernacja tego projektu, co też zaowocowało zmianami personalnymi, bo koledzy chcieli działać. Może troszeczkę zabrakło mi impulsu z ich strony... Pojawił się on ze strony Bolka, naszego bębniarza, który nagrywał z nami dvd, więc jeszcze funkcjonował w tym ostatnim składzie Oceanu, gdzie graliśmy trasę Niecierpliwy Dostaje Mniej. I dość mocno to mnie zakręciło. I pamiętam jak dziś, jak surfując po necie, zobaczyłem masę różnych wpisów ludzi, którzy np. słuchają Oceanu i są fanami, a nigdy nie widzieli nas na żywo. Także to też było dużym impulsem. Ale taki moment był. Takie zawieszenie spowodowane sytuacją, ale trzeba sobie powiedzieć wprost – przez 2 lata kompletnie nie myślałem o powrocie do grania.

Wróciliście dla ludzi?
Ja tę płytę absolutnie zrobiłem dla siebie, ale, wiesz, na pewno było to pomocne i potwornie miłe, kiedy zobaczyłem, że tak wiele osób stoi za tym zespołem i jaka to jest potężna siła, że można, wyrażając swoje emocje, wpłynąć na emocje innych – coś pięknego!


A co według Ciebie odróżnia ten dzisiejszy Ocean od reszty zespołów na rynku muzycznym?
Ja śmiem twierdzić, być może buńczucznie, że Ocean ma swój styl. Jest zderzeniem skrajności, co uważam za piękne. Potrafimy zagrać od piosenki To wszystko czego chcesz po Myślisz, że jesteś bogiem i nie ma żadnych barier. Cały czas powtarzam, że olbrzymim plusem, a zarazem olbrzymim minusem pod względem marketingowym jest to, że Oceanu nie da się jakoś tak bardzo prosto sklasyfikować. Nie jesteśmy ani zespołem hard rockowym, ani hardcore’owym, ani metalowym, mimo że czasami gramy bardzo ciężko, ani nie popowym. I jakaś efemeryda, zbitek tych stylów jest potężną wizytówką Oceanu.

Wydaje mi się jednak, że ta ostatnia płyta jest bardziej melodyjna od poprzednich.
Według mnie nowa płyta jest esencją: tam nie ma takiego pieprzenia, robienia kółka dookoła kropki. To są po prostu numery, które mają dobrą zwrotkę, jeszcze lepszy refren, kopią, mają puls, mają energię. Są dalekie od tego, co było na poprzednich płytach Oceanu, szczególnie na Niecierpliwy Dostaje Mniej, gdzie cała ta forma i otoczka była ważniejsza od meritum. I tam też były piękne piosenki, super melodie, ale to było takie przebajerowane, a tutaj jest sam konkret. I taki był pomysł na tę płytę od razu i stąd był pomysł, żeby nagrywać ją w S4 z Leszkiem Kamińskim, bo zależało nam na takiej surówce.

A masz swoich faworytów na tej płycie, jakieś ulubione kawałki?
Zmienia się to, zmienia się to bardzo często. Na pewno uwielbiam piosenkę Cudowny Świat, Myślisz, że jesteś bogiem, Nie wiem jak, nie wiem gdzie. Wiem, że to też brzmi, jak włażenie samemu sobie do tyłka, ale mamy poczucie, że ta płyta nie ma słabego momentu. Nie ma takiego kawałka, który jest, jak to się mówi żargonem muzycznym, „ugnieciony”, jest takim zapychaczem. Zresztą zacytuję tutaj naszego wielkiego guru, czyli Leszka Kamińskiego, który stwierdził, że gdybym prowadził stację radiową, to w zasadzie każdy numer mógłby być singlem.

Apropo singli: macie już pomysł na drugi singiel?
Co śmieszniejsze, od razu, kiedy rejestrowaliśmy klip do Czas by krzyczeć, od razu zarejestrowaliśmy klip do piosenki Wołam Cię, która była pomysłem na drugi singiel. Troszeczkę nam się zmieniły reakcje, jak zobaczyliśmy oddźwięk na Czas by krzyczeć i wahamy się, czy by jednak nie podtrzymać tej fali rockowych, mocnych numerów. Z drugiej strony mamy piosenkę Wołam Cię, która może się ocierać o taki niesprecyzowany pop, bo to jest przepiękna melodia, pulsujący numer, ale także połączony z czymś charakterystycznym dla Oceanu, czyli z taką wielką ścianą dźwięku.

Teraz jednak ta promocja jest dużo większa niż wcześniej: zdobywacie singlem pierwsze miejsca takich rozgłośni jak Eska Rock. Czy to dla Was dużo znaczy?
Wiesz, każdy, kto opowiada głupoty, że to jest nieistotne itd. to jest to z jego strony niepotrzebna skromność. Oczywiście jesteśmy zszokowani i zachwyceni, że zespołu tak długo nie było, a wracamy takim kopem w drzwi. Pamiętam jak dziś, jak bez żadnych układów, z dużą pomocą Qlosa z Lipali, który nas skontaktował z Eską Rock, pojawiłem się w Warszawie z płytą i okazało się, że ludzie na tej płycie tak samo widzą same single. I wiesz, wytypowaliśmy Czas by krzyczeć od początku na pierwszy singiel. Zastanawialiśmy się też, czy przed trasą puścić drugi singiel i pamiętam, że wielu dziennikarzy powiedziało nam, żebyśmy się wstrzymali, bo ten singiel długo będzie grany w rozgłośniach radiowych. W tej chwili jest już ponad 2 miesiące na playlistach  i jest coraz lepiej. I nie ma co tutaj głupkowatej skromności uskuteczniać – jesteśmy zachwyceni!

A jaka jest według Ciebie najlepsza płyta tego roku?
Płyta Oceanu oczywiście (smiech) Tak Ci powiem szczerze, że w tym roku bardzo się odłączyłem od słuchania muzyki. Jednak jak jestem w procesie produkcyjnym płyty, to ja staram się jak najmniej słuchać. Siedzieliśmy najpierw 4 miesiące w studio Wojtka Olszaka, później siedzieliśmy 4 miesiące w S4 przygotowując płytę, później była bieganina wokół trasy... Ten rok dość mocno zawaliłem, jeśli chodzi o płyty.

Słuchacie czegoś w ogóle w trasie, w busie, jak jedziecie? Bo mówisz, że się odłączasz, ale jednak czegoś musicie słuchać w drodze.
Oglądamy filmy. Od hardcore’owego czeskiego kina, którego nikt nie zrozumiał, po jakieś inne filmy. Mamy przyjemność podróżowania w bardzo komfortowych warunkach, wielkim autokarem, który jest spełnieniem marzeń i próżności. To jest zajebiste, kiedy możesz wyjść z klubu, rozłożyć się w wielkim skórzanym fotelu... Mamy taki komfort w tej trasie – jedziemy z własnym dźwiękiem, własnym światłem, to jest naprawdę spełnienie marzeń i możemy w końcu skupić się na tym, żeby codziennie był power. Gwiazdka z nieba, że możemy na naprawdę światowym poziomie podróżować i w światowych warunkach pracować, tym samym musimy i możemy z siebie dawać dużo więcej!

A jak Wam się koncertuje z Lipali?
Zajebiście. W ogóle ryczymy, śmiejemy się, jest taka petarda emocjonalna między artystami... Zresztą my się znaliśmy dużo wcześniej, głównie ja z Qlosem, ale teraz zespoły się tak skumały – cały ten zestaw, z ekipą, z naszym kierowcą Sławkiem... Jesteśmy w połowie, a już myślimy, jak będziemy tęsknić, kiedy to się skończy. I uważam też, że jest to świetny miks koncertowy dla słuchaczy. My zaczynamy troszeczkę wiesz... no nie powiem, że słabo, bo też jesteśmy rockowym bandem, który kopie jaja, ale później wychodzi Lipali z tym swoim buldożerem i to, uważam, jest genialnym połączeniem.

Jaka była najśmieszniejsza rzeczy, która Ci się kiedykolwiek przydarzyła na trasie?
Na tej trasie. 13-tego, piątek, w Kielcach. Jednego dnia tak: zginął mój telefon, gdzie miałem wszystkie kontakty, tego samego dnia spalił mi się laptop. Płyta instalacyjna od laptopa zaginęła gdzieś w moim rodzinnym mieście, a w tym laptopie miałem wszystkie kontakty, wszystkie dane dotyczące trasy itd., a do tego na 5 minut przed koncertem spalił mi się wzmacniacz z ’64 roku. Dodatkowo graliśmy w klubie, który nas bardzo średnio przywitał, a że nie wywiesili plakatów, więc frekwencja była taka sobie. Konaliśmy, a do tego jeszcze nasz kochany oświetleniowiec, Lesiu, wylądował w szpitalu na ostrym dyżurze.

Czyli jednak można być przesądnym...
Można, w ogóle już z Lipą zaczęliśmy się tak śmiać, zastanawialiśmy się, co się jeszcze wysypie.

Czy kiedyś zdarzyło Ci się, że z powodu emocji, wzruszenia, nie byłeś w stanie zagrać jakiegoś kawałka?
Tak. Jest taka piosenka Cudowny Świat, z którą mamy duże kłopoty i gramy ją tylko wtedy, kiedy jest odpowiednia, intymna atmosfera. I nie będziemy go grali na zawołanie, że ktoś będzie krzyczał, żebyśmy go zagrali. Nawet mieliśmy problem, żeby go zagrać na próbie.

A kiedy kończycie tę trasę?
Kończymy trasę we Wrocławiu chyba 26 listopada, także jeszcze kupa koncertów przed nami. No fajnie, że w rodzinnym mieście, w pięknej sali gotyckiej. Nie chcę zapeszać – najprawdopodobniej nasz koncert i ten Lipali będą rejestrowane na potrzeby jakiegoś tam obrazka. Sala gotycka, piękny, wyglądający jak kościół obiekt, także super.

A plany na 2010?
Chcemy jak najwięcej grać, po prostu nie wysiadać z auta. Chcemy zabić troszeczkę tę regułę, która panowała w Oceanie, że graliśmy dwie trasy w roku, a później plaża. Teraz założyliśmy sobie, żeby w miarę możliwości co weekend gdzieś wyskoczyć i zagrać. Ostatnio nagle pojawił się pomysł, że skoro to tak zasuwa, to natychmiast powinniśmy robić płytę następną. Po prostu jest taka mieszanka emocjonalna, takie fajne fluidy, i czujemy, że z koncertu na koncert gramy coraz lepiej. Czujemy, że warto byłoby to wykorzystać i aż żal zmarnować.

Czyli możemy się spodziewać, że niedługo Ocean znów zagości w Warszawie?
Tak, chcemy grać, grać, jak najwięcej grać.


Wywiad ukazał się także w miesięczniku studenckim I.PEWU.

poniedziałek, 22 października 2012

Audycja #23 z 15.10.12: Rock to Post & Noise + Shinedown'owa relacja

To dopiero druga audycja, która zmierzała na spokojne, post-rockowe wody. Natomiast początek i koniec tego odcinka miały się różnić praktycznie wszystkim. Jesteście ciekawi jak połączyć Papa Roach z Death in Vegas?


Nowe Papa Roach w ciągu 2 tygodni zupełnie zmiażdżyło moje pierwsze wrażenie. The Connection najpierw było dla mnie albumem, na którym ciężko odróżnić od siebie kilka kawałków, a teraz jest krążkiem, od którego niesamowicie ciężko się oderwać. Cholernie melodyjne, przebojowe, naładowane energią, angażującymi tekstami... Ewolucja brzmienia przemówiła do mnie na tyle, że powrócił temat wybrania się na koncert Papa Roach 24 listopada
The Connection w moim prywatnym zestawieniu tegorocznych krążków hard rock / alternative przegrywa tylko z Amaryllisem Shinedown. Okazją do puszczenia kapeli Brenta Smitha był przede wszystkim zbliżający się czwartkowy gig, zatem poleciały w audycji utwory, których, jak przewidywałem, najbardziej będzie mi brakowało. Za to podczas występu Brent przyznał, że trochę zmienili setlistę i oto dane było usłyszeć polskim fanom Fly from the Inside w wersji live! Miły akcent. Sam koncert wypadł na plus, choć o moim zdaniu bardziej przeważa emocjonalne przywiązanie i profesjonalne, zaangażowane podejście zespołu niż to, co było słychać. Bo niestety z kilku miejsc pod sceną, w których przebywałem, to przede wszystkim było słychać perkusję, a dopiero potem resztę, co umiejętnie psuło mi wrażenia z koncertu. Ktoś mądrzejszy ode mnie powiedział, że to taka specyfika Proximy i akustycy zespołu nie mogli nic poradzić na to. Jednak, co by nie mówić, zdecydowanie warto było usłyszeć Shinedown na żywo. Chłopaki obiecali, że wrócą w przyszłym roku. Choć akurat w takie zapewnienia nigdy nie chce mi się wierzyć. 
Wydaje się, że już prędzej na kolejnym koncercie w Polsce zobaczymy jeden z zespołów supportujących Shinedown w czwartek - Brytyjczycy z Exit Ten również zapowiadali rychły powrót. Trzeba dodać, że wywarli oni niemałe wrażenie na ludziach obecnych tego dnia w Proximie. W mojej głowie zagnieździli się do dziś i pewnie będę ich muzę przemycał w kolejnych audycjach. 


Ostatni odcinek Końca Rocka był zainspirowany w znacznej części również filmem Lost in Translation. Kinomanom tego filmu nie muszę polecać, reszcie daję zadanie domowe: obejrzeć!. Ja skupiłem się na muzycznej stronie tej produkcji - dwa ostatnie utwory można było usłyszeć w filmie, natomiast takie grupy jak Ef oraz Explosions in the Sky stworzyły dobre, klimatyczne tło muzyczne do przemyśleń po zakończonym seansie. Również zaprezentowany tego dnia Mogwai pojawił się pod wpływem obejrzanego w tygodniu amerykańskiego serialu. Czyli post-rock gdzieś tam jeszcze przebija się w kulturze masowej, miło.
Zespołem-pomostem dla krańców alternative- i post- był tym razem dredg. Ten band łączy w sobie cechy grup z obu końców playlisty, tworząc przestrzenne, melodyjne kompozycje. Polecam live, jeśli tylko będziecie mieli taką okazję.

1. Papa Roach - Give Back My Life (The Connection, 2012)
2. Shinedown- For My Sake (Amaryllis, 2012)
3. Shinedown - Save Me (Us and Them, 2005)
4. dredg - Saviour (The Pariah, the Parrot, the Delusion, 2009)
5. dredg - Jamais Vu (Catch Without Arms, 2005)
6. Mogwai - Travel is Dangerous (Mr Beast, 2006)
7. Mogwai - Letters To The Metro (Hardcore Will Never Die, But You Will, 2011)
 

8. Ef - Sons of Ghosts (Mourning Golden Morning, 2010)
9. Explosions in the Sky - Welcome, Ghosts (All of a Sudden I Miss Everyone, 2007)
10. The Jesus and Mary Chain - Just Like Honey (Psychocandy, 1985)
11. Death in Vegas - Girls (Scorpio Rising, 2002)

niedziela, 14 października 2012

Pezet nie rozwalił, Stodoły nie spalił [relacja]

Cieszę się, że nie znam Pezeta osobiście. Z reguły ciężej wytknąć znajomemu, że coś spieprzył, a kilka takich rzeczy mam na wątrobie od wczoraj. Te zarzuty wynikają głównie z tego powodu, że Paweł po prostu przyzwyczaił do wysokiego poziomu swoich koncertów.




    Zdziwił przede wszystkim dobór kawałków na koncert w Stodole. Kiedy poleciał Slang 2 pewnie nie tylko mi przyszło do głowy "ej, ale fajnie byłoby, gdyby najpierw Pezet zagrał ten z Klasycznej, a potem nowy". Podobnie miałem z Senioritą, po której mogłoby polecieć Supergirl... Oba kawałki co prawda były, ale nie tuż po sobie. Osobiście zabrakło mi takich numerów jak Spis Cudzołożnic, Shot Yourself czy P-Z. Wyobrażacie sobie, jakim urozmaiceniem byłby rap Pezeta pod akustyczną gitarę razem z Bednarkiem na scenie? Albo otwierające nową płytę P-Z, które ma potencjał, żeby być koncertową petardą? Kawałek studyjnie dynamiczniejszy od większości Muzyki Rozrywkowej. Swoją drogą myślałem, że go właśnie zagrają na bis, kiedy Theodor podburzył publikę do krzyczenia "Pe-Zet". W sumie to normalne w przypadku Pawła, który ma tyle świetnych kawałków, że nie zmieści wszystkich w trakcie 90 koncertowych minut. Ale Byłem MUSI  się pojawić, jeśli promowane jest Radio Pezet. To najlepszy kawałek z tego albumu i jego nieobecność jest niewytłumaczalna. Swoją drogą dziwne też, że nie usłyszeliśmy w Stodole Jestem Sam... Setlista to pierwsza skopana rzecz na tym koncercie.
    Drugą były aranżacje. Do teraz zachodzę w głowę, dlaczego Nie Jestem Dawno z mocnym refrenem wypadło żywiej niż Noc i Dzień. Co innego nowa aranżacja utworu, co innego zabranie mu nastrojowego charakteru lub energii. Tej zabrakło na niektórych bardziej żwawych kawałkach, pamiętam przecież z gigu w 1500m2 Dopaminę, która rozkurwiała sufit! W Stodole z energią w niektórych kawałkach było różnie, choć może to wina...
    ...nie najlepszego nagłośnienia. I tu wina leży niekoniecznie po stronie wykonawcy. Otóż mieliśmy na scenie DJ'a, Auera, perkę, bas, Pezeta, Malolata i wspomagającego ich Mormona. Najgorzej było w momencie, gdy wszyscy trzej rapowali/krzyczeli w tym samym czasie, zagłuszając wszystko pozostałe. Z miejsca, w którym stałem (mniej więcej środek klubu), w kawałkach z Radia Pezet moje uszy atakował jeden, wielki hałas. Poczułem się trochę jak dziadek, który narzeka na obecną młodzież za to, jakiej to ona głośnej i niezrozumiałej muzyki słucha. Lepiej było natomiast, kiedy raperzy się nie odzywali, wtedy można było usłyszeć dobrze perkę, bas czy bit. Problem nie był już tak uciążliwy przy starszych, prostszych do zrealizowania numerach. I w sumie mam to w dupie, czy to wina artysty, czy klubu. Kiedy idę na koncert, oczekuję, że obie strony dogadały się nie tylko do rozpiski godzinowej i honorarium, ale także i co do optymalnego ustawienia sprzętu. A z opinii różnych ludzi po koncercie wynika, że to chyba nie wyszło.

    Oczywiście, były też plusy - nikt mi nie zasłaniał sceny, a sam koncert był sto razy lepszy niż freestyle prowadzącego, Theodora (serio, za energię propsy, ale freestyle mógł sobie darować). Zabrakło jednak fajerwerków. Skoro był to koncert promujący nową płytę, i to w rodzinnym mieście Pezeta, skoro wybrano wielki klub i ustalono dość wysoką cenę biletów... to spodziewałem się czegoś więcej. Nie było ani jednego featuringu, ani niespodzianki w stylu tej dodatkowej zwrotki do Supergirl (notabene chyba najciekawszej)... Na plus na pewno małe zaskoczenie w postaci zakończenia gigu Re-fleksjami. I takich małych plusów było więcej, ale tym razem nie przeskoczyły one minusów. 

Audycja #22 z 08.10.12: Rock vs Chaotic hardcore + KONKURS!

Mam dla Was opis i playlistę ostatniego odcinka Końca Rocka. W poniedziałek lecimy z kolejnym, a tymczasem obczajcie sobie, co przegapiliście. W ostateczności przescrollujcie na sam dół, tam czeka na Was konkurs, gdzie do wygrania są płyty Hedfirst!




FUZZ, Lipali... ich nowe kawałki można usłyszeć w Esce Rock. Duże prawdopodobieństwo, że jeśli posłuchacie tej stacji z godzinę, to na jeden z tych utworów natraficie. Wymyśliłem sobie, że przejdziemy z takich typowo radiowych numerów do muzyki, która w normalnych radiach nie śmiga. Ba, zwykli ludzie jej nie słuchają. Bo żeby słuchać takiego Converge czy Dillingera regularnie co 2 dni, to normalnym (w oczach typowego słuchacza rocka w Polsce) być nie można. Natomiast pewnie każdy ma w sobie takie emocje, które świetnie współgrałyby z mathcore'owymi klimatami. To rodzaj terapii, tylko trochę tańszej. Domowej.
Płynne przejście z bardziej do mniej mainstreamowych gatunków zapewniło Hedfirst. Kiedyś śpiewali po angielsku, nagrali tak 3 płyty, zawiesili działalność, a jak wrócili... Po polsku, z przytupem, energicznie. Nic nie poradzę na to, że ten język polski łatwiej wchodzi i 95% polskich kapel lepiej wychodzi na śpiewaniu w języku ojczystym. Powiecie, że mamy Vadera czy Behemotha... No tak, ale akurat w tym przypadku to nie dałoby się zrozumieć ich nawet jakby teksty po naszemu były. Po angielsku średnio wychodzi Comie, Ocean też już tak mocarnie nie brzmi (choć im jeszcze trzeba dać czas, udostępnili dopiero jeden utwór)... Ta playlista jest też właśnie symbolem dążenia polskich kapel do wyjścia poza kraj ze swoją muzyką.
Świetne brzmienie Hedfirst jest nieprzypadkowe z jeszcze jednego powodu: FreezeArt studio. W sumie przyzwyczaiłem się już, że płyty wychodzące spod ręki Marchewy (gitarzysty B.E.T.H i Dead Efforts) brzmią bardzo dobrze, pora, żebyście i wy wyrobili sobie takie myślenie. A najlepiej to zrobić przesłuchując nowe Hedfirst, SCUM czy Dead Efforts - dwie ostatnie kapele szykują się właśnie do wydania płyt, więc nasłuchujcie.

1. FUZZ - W Czarno-białym (unreleased, 2012)
2. Lipali - Pamiątki z Masakry (3850, 2012)
3. Illusion - Tron (The Best of Illusion, 2011)
4. Hedfirst - Jestem Diabłem (44, 2012)
5. Cancer Bats - Hail Destroyer (Hail Destroyer, 2012)
6. Underoath - Desperate Time Desperate Measures (Lost in the Sound of Separation, 2008)
7. The Tidal Sleep - Serpent Hug (S/T, 2012)
8. Parkway Drive - Sleepwalker (Deep Blue, 2010)

9. Parkway Drive - Deliver Me (Deep Blue, 2010)
10. Architects - We're All Alone (Hollow Crown, 2009)
11. The Dillinger Escape Plan - Farewell, Mona Lisa (Option Paralysis, 2010)
12. Converge - Aimless Arrow (All We Love We Leave Behind, 2012)
13. Converge - Sadness Come Home (All We Love We Leave Behind, 2012)


Czas na konkurs zapowiadany podczas ostatniej audycji. Jak się dobrze sprawicie, to będzie ich więcej. Do wygrania są 3 płytki Hedfirst, jak możecie obserwować na zdjęciu. Zadanie jest banalne: zrób fotkę swojej ulubionej płyty, którą posiadasz w fizycznej formie (kupiłeś, dostałeś, ukradłeś, whatever). Wrzuć takie zdjęcie na serwis typu tinypic.com i zalinkuj w komentarzu. Wybiorę 3 fotki, które najbardziej mi się spodobają. Czas macie do środy do godz. 20.

środa, 10 października 2012

Jak zmusić ludzi do kupowania płyt?

...jeśli przystawienie broni do głowy odpada? No cóż, nie pozostaje zbyt wiele opcji. Raperzy otwierają coraz to nowe firmy odzieżowe, bo oni już skumali, że koszulek (w przeciwieństwie do muzy) z sieci się nie da ściągnąć. Ciekawe, kiedy ogarną to zespoły rock-metalowe i czy zrobią to na podobną skalę? Ale wróćmy na razie do tematu płyt. Słuchacz czasem waha się, czy dany krążek kupić, a decydują szczegóły. Daj mu coś więcej niż samą muzykę i ładnie wykonaną książeczkę. Daj mu gadżety.

    I znów na myśl przychodzą mi płyty raperów. Nie poradzę jednak nic na to, że to właśnie hip hopowi twórcy dostrzegli potrzebę ubrania fizycznych wydań albumów w atrakcyjną formę. Ostatnim przypadkiem jest Wilk Chodnikowy Bisza - słyszeliście, żeby ktoś dodał do płyty książeczkę z wierszami?! Dla tych, którzy kupili album rapera z Bydgoszczy, jest to unikalna wartość dodana. Zabrakło mi tylko ciekawszego opakowania, bardziej stylizowanego na tomik poezji, ale może Bisz przeczyta to i do następnej płyty takowy dołączy.

STREETWORKERZ - Streetart; fot. Forin
    Są też wydania wykraczające znacznie poza zawartość płyta-okładka-książeczka. W takich projektach przoduje Forin. Jestem szczęśliwym posiadaczem limitowanej edycji tajemniczej puszki po farbie, w której oprócz płyty STREETWORKERZ znajdowała się rękawiczka, końcówka do sprayu, napój energetyczny oraz wlepki - to esencja idei Streetart'u, do której odwoływał się duet Zaginiony-Nieuk. W swoim dorobku Forin ma także płytę-pizzę. Zespołu nie znam, ich muzyki nigdy nie słyszałem, ale patrząc od strony wizualnej, to aż chciałbym taki album mieć w swojej kolekcji - pudełko jak od pizzy, w środku sosy, sztućce i tracklista wyglądająca jak ulotka z menu! Unikalnymi okładkami i wnętrzami mogą także pochwalić się Grand Agent, W.E.N.A. oraz Pariasy - nie wiem, jak się sprzedawały, ale ich projekty utkwiły na długo w głowach fanów i były świetnym uzupełnieniem warstwy muzycznej stworzonej przez artystów. Innym wspaniałym wydawnictwem było pudełko O.S.T.R.'a w ramach płyty Tylko Dla Dorosłych. Muzycznie - koncept album, opowiadający historię złodzieja, Nikodema. Fizycznie - w pudełku oprócz płyty znajdował się komiks oraz przedmiot kradzieży: druga płyta (!) stylizowana na zwykłą, nagraną CD-R, których kiedyś pełno było na bazarkach. Co ciekawe, ten drugi krążek zawierał kilkanaście nowych kawałków Ostrego, więc była to nie lada gratka dla fanów. Piękna rzecz. O.S.T.R. przoduje w takich wydaniach, choć warto pamiętać, że nic nie uratuje słabej płyty - do Jazz, Dwa, Trzy była podobno dołączona gra planszowa i druga płyta z zarapowanymi regułami tejże, lecz... nie widziałem nigdy tego na oczy, bo zupełnie nie zachęciła mnie warstwa muzyczna właściwego krążka.

    Jednak powyższe płyty to tylko przykłady, nie trzeba od razu tworzyć tak skomplikowanych i dopieszczonych projektów. Laptop i nowy ipod do każdej płyty? Niekoniecznie. Wystarczą małe akcenty - dedykowana kostka gitarowa, bon zniżkowy na koncert w konkretnym mieście... A jeśli jest to już kapela całkiem znana i lubiana, to rozwiązaniem może być dodany film z pytaniem konkursowym dla fanów, a nagrodą dla kilku osób spotkanie oko w oko z zespołem przed koncertem.

Sekaku - Zła Karma; fot. Forin
    Jak inaczej przycisnąć fanów do kupna płyty? A choćby poprzez wyprodukowanie określonej liczby albumów, zależnej od wyników przedsprzedaży. Na taki eksperyment pozwolił sobie Pezet z Muzyką Emocjonalną, tworząc nakład 5000 płyt, które do kupienia były tylko przez internet. Udało się sprzedać wszystko, i to całkiem szybko, a dziś płyta dostępna jest na allegro po cenie z 2-3-krotnym przebiciem. Zawsze można też wyprodukować tylko tyle, za ile zapłacą fani w przedsprzedaży. Wtedy dochodzi oczywiście wysyłka i jej koszty, a liczyć się trzeba też z zapytaniami ludzi, którzy będą chcieli kupić album później, i ich pretensjami, kiedy się dowiedzą, że dotłaczanie nie jest przewidziane. Jest to całkiem ciekawy ruch, bo informacja, że płyta dostępna jest tylko w określonym czasie, dla wielu fanów będzie bodźcem do kupna i nie odłożą tej decyzji na później. A wiemy, jak to jest: im dłużej coś odkładamy, tym bardziej prawdopodobne, że nie zrobimy tego wcale. I ściągniemy sobie tylko empetrójki.

    To nie jest tak, że to tylko w Polsce ludzie to takie piraty są, a zagranicą wszyscy kupują oryginały. Rzuciła mi się w oczy ostatnio informacja, że Papa Roach spodziewa się sprzedaży najnowszej płyty w pierwszym tygodniu na poziomie 16-18 tys egzemplarzy. Trend sprzedażowy jest oczywisty, jeśli weźmiemy pod uwagę wyniki poprzednich krążków: Time For Annihilation (2010) - 16 tys., The Paramour Sessions (2006) - 37 tys. i Getting Away With Murder (2004) - 52 tys. Ludzie przestają kupować płyty, skoro mogą je mieć za darmo w sieci. Te marne tysiące, które schodzą w Polsce i na świecie, to najczęściej wyraz szacunku fanów dla artystów. Ci natomiast powinni też na ten szacunek pracować, wypuszczając super dopracowane płyty pod każdym kątem. Zawartość krążka jest z tego wszystkiego najważniejsza, ale dlaczego nie dać fanom jeszcze większego powodu do zadowolenia i dumy z posiadania wyjątkowo wydanej płyty? Poza tym, dla tych mniej znanych zespołów to marketing szeptany wynikający z takiego rozwiązania jest wymarzoną opcją.

    Zauważyliście, że do tej pory nie pokazałem twardych dowodów na lepszą sprzedaż płyt ze specjalnymi dodatkami? Pewnie dlatego, że takich nie ma. A jakby spojrzeć na OLIS, to z płyt w czołówce większość to pewnie standardowy zestaw krążek-książeczka_z_podziękowaniami. Nie liczcie więc, drodzy muzycy, że samo dodanie gadżetu lub niestandardowe opakowanie zwiększą wam sprzedaż o x %. Na pewno nie zaszkodzi, większość ludzi to doceni, może w kilku recenzjach posypią się dodatkowe propsy, a niektórych wcześniej niezdecydowanych dodatkowa niespodzianka przekona do zakupu. Natomiast nigdy nie będzie to zasadą. Jest tylko jeden skuteczny sposób, że zmusić ludzi do kupowania płyt - zabrać im internet.

piątek, 5 października 2012

Audycja #21 z 01.10.12: Rock vs Zimowy Rap

Koniec Rocka to zawsze godzina muzycznej podróży. Każdy utwór z poprzednim i następnym ma muzyczne punkty wspólne. 1 października usłyszeliście kolejną, nietypową playlistę. Przechodzącą z lata do zimy. Z dnia do nocy. Z rocka do rapu. Z mainstreamu do undergroundu.

   Powodem kolejnej audycji zbaczającej w kierunku polskiego rapu był Bisz, którego album, Wilk Chodnikowy kompletnie mną zawładnął. A jego koncert w ostatnią sobotę z Kosą i Pekro jedynie spotęgował te wszystkie pozytywne emocje. Burza i Napór oraz Zimy to mini albumy, które muzycznie automatycznie kojarzą się z jesienią i zimą, a Bisz uzupełnia je o charakterystyczne dla siebie, pełne emocji teksty. Klimat tych EP-ek ładnie zgrał się z nowo odkrytą perełką z polskiego podziemia - duetem Gres-Snatch.
    Do klimatów hip hopowych wprowadzali nas tym razem Linkin Park do spółki z Jay-em Z oraz Pezet z Małolatem za sprawą utworów z koncertu z rockowymi aranżacjami ich podkładów. Mocno rockowym, melodyjnym akcentem na początku było nowe Papa Roach - warto dać tej płycie chwilę czasu, żeby Was muzycznie rozwaliła.


1. Papa Roach - Where Did The Angels Go (The Connection, 2012)
2. Papa Roach - Not That Beautiful (The Connection, 2012)
3. Linkin Park - Lost In The Echo (Living Things, 2012)
4. Linkin Park & Jay-Z - Jigga What / Faint (Collision Course, 2004)
5. Jay-Z - Guns and Roses (feat. Lenny Kravitz) (The Blueprint 2: The Gift & The Curse, 2002)
6. Pezet/Małolat - Rap z Boiska (Live in 1500m2, 2012)
7. Pezet/Małolat - Jestem Sam (Live in 1500m2, 2012)
8. Bisz - Wnyki (muz. Kosa/Pekro) (Wilk Chodnikowy, 2012)
9. Bisz-Pekro - Raj Tuż Za Rogiem (Burza i Napór EP, 2011)
10. Bisz-Kosa - Muzyka Śnieżnych Pól (Zimy EP, 2007)
11. Gres-Snatch - Noc (Noc EP, 2005)
12. Flexxip - List (Fach, 2003)

niedziela, 30 września 2012

Powrót audycji do ramówki!

Lato się skończyło, a tym samym i mój urlop od audycji. 1 października Koniec Rocka wraca do ramówki Radia Aktywnego z wieloma nowymi muzycznymi zajawkami, przemyśleniami i newsami!


Na bieżąco z tym, co fajnego w muzyce pojawiło się latem, byli ci, którzy obserwowali fanpage Koniec Rocka. Z okazji zgromadzonej prawie-setki-fanów zrobimy pewnie mały konkurs, szczegóły niebawem! Winien Wam jestem jeszcze rozliczenie z przeszłością, czyli dwie ostatnie playlisty sprzed wakacji, które pojawiły się na facebookowym profilu, a nie trafiły do tej pory na bloga.


#19 Koniec OWF

1. SCUM - Na Barykady (unreleased, 2012)
2. Linkin Park - A Place For My Head (Hybrid Theory, 2000)
3. Linkin Park - Wretches and Kings (A Thousand Suns, 2010)
4. Linkin Park - Session (Meteora, 2003)
5. Korn - Bleeding Out (with Feed Me) (The Path of Totality, 2011)
6. Korn - Get Up! (with Skrillex) (The Path of Totality, 2011)

7. Prodigy - Breathe (The Fat of the Land, 1997)
8. Prodigy - Omen (Invaders Must Die, 2009)
9. Prodigy - The Big Gundown (Invaders Must Die - Special Edition, 2009)
10. The Bloody Beetroots - Storm (Romborama, 2009)
11. The Bloody Beetroots - Anacletus (Romborama, 2009)



#20 Rap na koniec

1. None - Death Is All Around (The Rising, 2010)
2. The Old Cinema - Only Fallen Tears pt. II (Anthems In The Open Air, 2011)
3. 52 Dębiec - Bezsenność (T.R.I.P., 2009)

4. 52 Dębiec - Gdzie Ty Jesteś? (T.R.I.P., 2009)
5. Pyskaty - Nie Ma Róży Bez Kolców (Pasja, 2012)
6. Bisz - Banicja (Wilk Chodnikowy, 2012)
7. Sokół i Marysia Starosta - Obojętnie
(Czysta Brudna Prawda, 2011)
8. Smarki Smark - Coś Na Sumieniu (unreleased)
9. Szuwar - Gdy Nie Możesz Spać
(A Było To Tak... 2003-2010)
10. Sitek, Haju, Jot - Nie Zaprzeczysz (DJ Prox) (Oldschool Mixtape, 2012)
11. White House - Małpa - Jak Mam Żyć? (Kodex
IV)
 

W audycji #20 nie zmieścił się Małpa z kawałkiem Ból zremixowanym przez DonDe, ale to nic, na pewno jeszcze się pojawi. A może być do tego dobry powód, gdyż Aptaun Records coraz częściej nieśmiało sugeruje, że płyta z udziałem Małpy (czyli zapewne nowe Proximite) jest na ukończeniu. Zajawka na rap się rozwija, więc podobnych audycji zbaczających w kierunku rapu będzie w najbliższych miesiącach sporo.

środa, 13 czerwca 2012

Ursynalia to najlepsze, co mogło się przydarzyć Warszawie

Kiedy jakieś półtora roku temu pojawiła się ankieta dotycząca zespołów, jakie ludzie chcieliby zobaczyć na Ursynaliach, wielu (w tym i autor tego bloga) pukało się w głowę. System of a Down, Metallica, Red Hot Chilli Peppers, Foo Fighters... to tylko niektóre z propozycji, które się pojawiały. Od tamtego czasu na kampusie SGGW zdążyły zagrać takie ekipy jak Korn, Simple Plan, Slayer, Limp Bizkit, Nightwish i mnóstwo innych. Po ostatniej edycji nic już nie jest niemożliwe i każdy zespół wydaje się w zasięgu organizatorów, gdyż można to już ogłosić oficjalnie: Ursynalia stały się najlepszym festiwalem w Warszawie.

Powyższa teza, która dla wielu już od jakiegoś czasu stała się faktem, czymś nadzwyczaj oczywistym, broni się sama, jeśli spojrzymy na ilość gwiazd ze światowej oraz polskiej półki i przyrównamy to choćby do cen biletów. Kiedy znaliśmy już pierwszych headlinerów, karnety na 3-dniową imprezę można było kupić za 29 zł (studenci SGGW), 49 zł (pozostali studenci) i 69 zł (niestudenci). Kolejne pule były coraz droższe, ale czy nawet ceny w dniu festiwalu (odpowiednio: 60/140/200 zł) za taki skład można uznać za wygórowane? Nikt nie ma prawa powiedzieć, że ten festiwal jest drogi! Co więcej, liczba osób, które teraz deklarują, że w ciemno kupią karnety na Ursynalia 2013, znacznie wzrosła. A to ze względu na dobrze opakowany, rozpromowany produkt, który daje kilkadziesiąt godzin zabawy oraz wiele dni oczekiwań i wspomnień. Co takiego się w takim razie działo na tegorocznych juwenaliach SGGW? Odświeżmy pamięć tym, którzy byli i uświadommy tych, którzy pojawić się nie mogli.

DZIEŃ 1, czyli raca, fast foody, tłumy i gwiazdy
Od samego początku pogoda nie rozpieszczała: mokro i zimno było przez większość czasu, choć ominęły nas takie deszcze, jak rok temu na Kornie. I, o dziwo, błocko pod sceną nie powstało. Cała nadzieja była w gorącej atmosferze, którą miały stworzyć zaproszone zespoły. Po czynnościach akredytacyjnych dotarłem na Ametrię, która skutecznie przypominała, że w tym roku czeka nas najcięższa edycja juwenaliów organizowanych przez SGGW. Przed Ametrią grało z kolei NOKO, czyli grupa, która wybiła się dzięki występom w Must Be The Music, choć, na całe szczęście, nadal "gra swoje", mieszając rock, metal i grunge.
Kolejną kapelą - i zarazem pierwszą, na której mocniej się skupiłem - było Lipali, zespół założony przez Tomka Lipnickiego. Już wtedy dało się słyszeć krzyki "Slayer, Slayer" ze strony publiki, ale Lipali uciszyło je całkiem dobrym koncertem. Grupa Lipy gra rocka bardziej melodyjnego niż jego drugi zespół, Illusion, lecz na próżno doszukiwać się w ich twórczości banalnych, prostych utworów. Koncertowo grupa wypadła więcej niż solidnie, w dodatku frontman zdradził, kiedy ujrzy światło dzienne kolejna płyta kapeli. Nowy numer, który zabrzmiał tego dnia, każe wierzyć, że we wrześniu otrzymamy świetne wydawnictwo w wydaniu Lipy i spółki. Chłopaki są w formie.
Po Lipali na scenie pojawiła się prawdziwa torpeda, a może raczej powinienem powiedzieć: Luxtorpeda. Zespół złożony przez doświadczonych rockmanów, do których dołączył raper, Hans, jest muzycznym objawieniem na polskiej scenie rock-metalowej. To nadal ewenement, że tak pozytywne opinie w środowisku spod znaku ciężkiego grania zbiera zespół, w którym sporo jest zwrotek rapowanych. Luxtorpeda w ciągu ostatnich 12 miesięcy wydała już dwa krążki, a ten ostatni - Robaki - zbiera bardzo dobre recenzje. Na koncercie panowie zaprezentowali materiał z obu albumów i zrobili to naprawdę kapitalnie. Energia kipiała ze sceny tak samo jak charyzma lidera grupy, Litzy. Luxtorpeda ciągnie za sobą tłumy i po tym koncercie na pewno powiększyło się grono zadeklarowanych fanów. A co najważniejsze, ich numery na żywo nie tracą kompletnie nic ze swojej mocy.
Zbliżała się pora kolacji, więc powoli zacząłem rozglądać się za czymś do zjedzenia, żeby uzupełnić siły. Pech chciał, że kolejki do fast-foodów było przeogromne i przestałem w nich sporą część Slayera. Co nie oznacza, że było źle słychać albo widać. Slayer zabrzmiał mocno, po szerszą relację z ich gigu należy się udać na blogi moich kolegów z Radia Aktywnego. Pewnym rozczarowaniem był brak sami-wiecie-jakiego zawołania ze sceny. Z kolei z ciekawszych widoków podczas koncertu można było zaobserwować np. racę, którą ktoś odpalił pośród tłumu (!). Jak udało mu się to wnieść, to pozostanie słodką tajemnicą jego i osoby z ochrony, która go przeszukiwała. Wspomniałem o jedzeniu... szału nie było. Do wyboru były kiełbaski, karkówki, zapiekanki, ale także "gorące kanapki" (ze śladowymi ilościami wędliny) oraz kebaby. Kolega nawet bigos upolował. Żadna z tych pozycji nie była super sycąca, ale na trochę głód można było zaspokoić, a ceny również nie były zaporowe (6-12 zł). Nie można nie wspomnieć o piwie, które tak samo jak w poprzednim roku serwował Lech. I podobnie rozwiązano sprawę logistyki, czyli najpierw należało zakupić talon w kasach, a potem wręczyć go osobom nalewającym piwo z beczki lub wydającym puszki. Sposób skuteczny, gdyż koszmarnych kolejek do złocistego napoju nie zauważyłem. Ceny 5-7 zł. Umiarkowane.
Po Slayerze zaprezentować się miały już tylko dwie ekipy tego dnia. Pierwsza to Chassis, które wygrało konkurs kapel i dostało szansę zagrać kilka numerów przed Limp Bizkit. Wydaje się, że swoją szansę wykorzystali, grając całkiem przyzwoicie, choć bez fajerwerków. I tak w sumie wszyscy czekali na amerykańską, rapcore'ową legendę. Dało się to odczuć, gdyż tłok z minuty na minutę robił się coraz większy, apogeum osiągając, gdy tylko Fred Durst i spółka wyszli na scenę. Znajomych zgubiłem już na pierwszym utworze, od pierwszych riffów na Why Try sektor między sceną a reżyserką bardzo żwawo skakał i wprawiał się w potężne drgania. Potem nawet dało się oddychać, choć właściwie szaleństwo trwało dopóki Amerykanie nie skończyli swojego występu. Koncert Limp Bizkit był zdecydowanie najlepszy pod kątem emocji i zabawy, ale też ciężko podchodzić mi do niego obiektywnie. Irytować mogła mocno rozkręcona gitara Wesa Borlanda, która przez 3/4 gigu zagłuszała wokal. Mimo to publika bawiła się tak dobrze, jak na żadnym z koncertów wcześniej czy później. Było to 80 minut ognia, w trakcie którego Fred musiał nawet przerwać koncert, żeby zwrócić uwagę ochronie na mdlejących ludzi. Występ Limp Bizkit zakończyli żelaznym trio: Faith, Nookie oraz Rollin', a atmosfera na nich to było istne piekło! Najprościej porównać to do rozgrywki w Medal of Honor podczas lądowania na plaży Omaha - walczyło się o powietrze i życie! Jeśli czegoś zabrakło, to może większej liczby utworów z ostatniego albumu, Gold Cobra, nie dane było usłyszeć warszawskiej publice m.in. Shotguna.
Pierwszy dzień to także najcięższy powrót. Powolne dreptanie z terenu SGGW odbywało się do podstawionych autobusów (do których na siłę próbowano wepchnąć wszystko i wszystkich) oraz metra. Ten drugi środek transportu znacznie ułatwił rozładowanie ruchu i właściwie dwoma kursami załatwił sprawę. Wszystko odbyło się tą drogą znacznie sprawniej niż rok temu samymi autobanami.

DZIEŃ 2, czyli obsuwy, Glaca w skarpetkach i Lipa x2
Sobota na Ursynaliach zaczynała się dla mnie od My Riot, i od razu z pewnymi nadziejami. Niestety, od samego początku Glaca nie wyrabiał się wokalnie, jego momentami skrzeczący głos sprawiał, że ciężej było zrozumieć, co śpiewa. Najkrótszym podsumowaniem będzie stwierdzenie, że koncert My Riot wypadł jak ich płyta - chwilami dobrze, ale na dłuższą metę bez rewelacji. Mocy w granych numerach nie było specjalnie dużo, choć frontman zespołu starał się to nadrabiać ciągłymi zmianami stroju, kończąc nawet w samych bokserkach i skarpetkach.
Drugi dzień zapowiadał się na częste kursowanie między scenami Main i Open, gdyż część występów pożądanych przeze mnie artystów uzupełniała się czasowo. Niestety, plany pokrzyżowała obsuwa na głównej scenie - problemy z oświetleniem zgłaszało Nightwish i jeszcze przed koncertem innej gwiazdy, In Flames, starano się to naprawić. Spowodowało to obsuwę wynoszącą ok. 40 minut i pokrycie się koncertów Illusion oraz Modestep. A warto było być na obu z nich. Illusion, jako ten bardziej znany projekt Lipy, zabrzmiał przepotężnie, kładąc siarczastym brzmieniem na łopatki większość metalowych składów, które wystąpiły na Ursynaliach. Vendetta, Solą w Oku, Nóż, Na Luzie i jeszcze kilka innych - świetnie zagrane były najlepszą reklamą zespołu dla ludzi, którzy nie mieli z Illusion do czynienia. Zabrakło jedynie więcej gadki Tomka między numerami, ale nie było już na to po prostu czasu. Po ostatnim numerze popędziłem na drugą scenę, gdzie już masa osób świetnie bawiła się przy dźwiękach londyńskiego zespołu łączącego rocka z elektroniką i dubstepami. Modestep rozkręcał tam naprawdę niezłą imprezę! I to nie tylko na żelaznym hiciorze Sunlight - Anglicy udowodnili, że w pozostałych numerach także drzemie wielki potencjał.
Dla wielu osób punktem głównym tego dnia były koncerty dwóch metalowych legend: In Flames oraz Nightwish. Ci pierwsi wypadli lepiej niż przyzwoicie, do kilku utworów można było poskakać, brzmienie bardzo profesjonalne. Natomiast Nightwish sobie podarowałem. Z opinii osób, z którymi się zazwyczaj spotykałem, wynikało, że oświetlenie na tym koncercie tworzyło super klimat, ale wokalnie było słabo, że bez Tarji Turunen to już nie to samo. [EDIT: w komentarzach znajdziecie opinie ludzi, którym się podobało]  

DZIEŃ 3, czyli wpadki, zamulacze i zastrzyki energii
Niedziela znów rodziła mnóstwo nadziei, ponieważ kilka kapel od dłuższego czasu chciałem usłyszeć na żywo. Pierwszą z nich była francuska Gojira, która zawiesiła poprzeczkę bardzo wysoko dla reszty zespołów, dając mocny, żywiołowy gig. Spośród kapel metalowych na Ursynaliach wypadli najlepiej. Rozwalał też niesamowity entuzjazm członków Gojiry, ich zachwyt przyjęciem, jakie zgotowali im polscy fani. Francuzi byli zaskoczeni, wdawali się w interakcję, zrobili to, czego nie zrobił Tom Araya ze Slayera i przede wszystkim nie zawiedli oczekiwań. Swój występ zakończyli świetnym nowym numerem, L'enfant Sauvage oraz najpopularniejszym Vacuity. Zapewniali też z całych sił, że postarają się jak najszybciej wrócić do Polski po wydaniu nowego krążka.
Po nich kolejnym punktem programu był Mastodon - sludge metalowy band z Atlanty, który do swojej muzyce wplata także dużo progresywnych klimatów. Jednak dla większości fanów cięższych klimatów była to podróż z nieba do piekła, bo Amerykanie w niczym nie nawiązali do koncertu Gojiry. Ich występ był pozbawiony kontaktu z publiką, było bardzo jednostajnie, zero energii scenicznej. Mnie nie zachwycili już po raz drugi, choć kiedy widziałem ich te kilka lat temu, można było wtedy usłyszeć więcej kawałków z krążka Blood Mountain. Na Ursynaliach z tego zacnego albumu został zagrany raptem jeden utwór, a kapela praktycznie ograniczyła się do odegrania swojego ostatniego krążka. The Hunter z pewnością płytą do grania live nie jest, tak jak Mastodon nie jest zespołem festiwalowym. Ta muzyka, którą tworzą w studiu, te wszystkie smaczki... na żywo to zwyczajnie nie brzmi. Krótko mówiąc: Mastodon zamulił.
I w najmniej oczekiwanym momencie na ratunek przybyło Awolnation, znane większości zapewne tylko z utworu Sail. Och, jak bardzo pomyliłem się, nie wliczając początkowo tej kapeli w swoje ursynaliowe plany. Cóż, błądzić jest rzeczą ludzką. Awolnation w wersji live wypada tak z co najmniej 2 razy lepiej niż na płycie - zyskuje wszystko dzięki wokalowi Aarona Bruno, który na żywo znacznie więcej krzyczy, nadając brzmieniu brudniejszego charakteru, po prostu jaj. W pewnym momencie pojawił się jednak problem, który był już dzień wcześniej na Modestepie: milisekundowe przerwy w dźwięku. Przypominało to muzykę odtwarzaną z zacinającego się laptopa. I z minuty na minutę było coraz bardziej irytujące. Jak doniósł na facebooku Daniel, wynikało to ze "znacznych spadków napięcia, które zakłócały pracę wszystkich urządzeń na open stage". Prąd z tego samego generatora szedł zarówno na tę scenę, jak i dostarczany był do strefy gastronomicznej. Stąd też nie był to problem do wychwycenia w dzień, gdyż podczas prób dźwięku oświetlenie i pozostałe sprzęty elektroniczne nie były włączane. Tak czy inaczej, cała sytuacja zaowocowała nie tylko przerywanym dźwiękiem, ale i nieznośnym pierdzeniem głośników. W efekcie ostatnia część koncertu Awolnation została zupełnie położona, włącznie z hitowym Sail, na które sporo osób sobie ostrzyło zęby. Niewiele lepiej było w strefie gastronomicznej, w której co chwilę występowały podobne przerwy w dostawie energii - resetowały się ustawienia mikrofalówek, gasły lampki. Spowalniało to znacznie pracę, mój kebab do najcieplejszych nie należał. Czyżby te ogromne kolejki z pierwszego dnia były spowodowane właśnie tymi problemami?
Jakby tego było mało, na głównej scenie nie popisał się z kolei akustyk, nagłaśniający występ młodej kapeli Holden Avenue wyłonionej z konkursu, dla której wyróżnieniem miało być zagranie przed Billy Talent. Ich brzmienie zostało jednak zmasakrowane - trzech gitar na scenie nie było praktycznie słychać, jedynie stopę i wokal. Niewiele pomogło zajęcie miejsca tuż obok namiotu akustyka. A szkoda, bo kawałki tego zespołu nagrane w studiu są świetne. Po takim występie live, choćby nie wiadomo jak bardzo się starali, mało kto mógł ich docenić. Szansa zmarnowana.
Ludzi w tym momencie pod sceną było bardzo mało - po Jelonku nastąpił wielki odpływ publiki. Fenomenu tego artysty, zarówno muzycznego, jak i scenicznego chyba nigdy nie zrozumiem. Po krótkiej próbie wsłuchania się i wyłapania czegoś fajnego dałem sobie spokój i poszedłem na wspomniane wcześniej Awolnation. Z powrotem ludzi pod główną sceną zgromadził Billy Talent, headliner trzeciego dnia. Kalifornijski punk-rock kończył Ursynalia tak samo, jak rok wcześniej, kiedy to występowało Simple Plan. Te kapele wiedzą, jak postępować z polską publiką - wystarczyło, że nauczyli się paru polskich zwrotów, aby podbić serca słuchaczy. Ben Kowalewicz zdobył dla siebie jeszcze kilka bonusowych punktów, przyznając, że Jego ojciec urodził się w naszym kraju. Nawet gdyby nie te zabiegi, chłopaki z Kanady obroniliby się muzyką. Grają bardzo przyjemnie dla ucha, dużo w ich twórczości melodii, energii, wyróżniają się na pewno nietypowym wokalem Bena. Choć dla osoby kompletnie nieznającej BT, koncert wcale nie musiał być aż tak atrakcyjny. Panowie często gubili melodię, którą naturalnie można było sobie "dośpiewać", jeśli się kojarzyło dany kawałek. Czasem też bas był za głośno, tłumił gitarę... Ale dla fanów były to drobnostki, nie mające żadnego znaczenia. Pozytywna energia niosąca się ze sceny w połączeniu z lekko padającym deszczem stworzyły niesamowity klimat na zakończenie Ursynaliów. Billy Talent zagrał po równo ze wszystkich trzech płyt oraz zapowiedział, że wróci do Polski po wydaniu najnowszej, czyli w okolicach października-listopada.
Z ostatnim dniem imprezy kojarzy się dużo fajnych wspomnień, ale i kilka zawodów, jak np. odwołanie koncertu Pezet/Małolat z live bandem. Wynikło to z przeciągającego się przeziębienia Pawła, ale zdziwiło mnie, że organizatorzy nie zabezpieczyli się na taką ewentualność, zwłaszcza, że z tego powodu został odwołany koncert już 2 dni wcześniej. Można było w porozumieniu z Koka Beats poszukać zastępstwa, ostatecznie Małolat mógł wystąpić z DJ-em, grając swój materiał. A tak pewien niesmak pozostał.

Ciągły rozwój kluczem do sukcesu
Każdy czyta taką relację i myśli: "wszystko fajnie, pewnie bogata uczelnia im finansuje sporą część". Tak naprawdę, tak jak mówił w wywiadzie dla CGM.pl Łukasz Nowakowski, rzecznik prasowy Ursynaliów, SGGW daje ok. 7% całego budżetu. Owszem, przy kilku milionach nawet te kilka procent jest sporą sumą, ale... reszta to bilety i sponsorzy, do których doszli według wypracowanego schematu. 5 lat temu line up Ursynaliów wyglądał tak: Dżem,T.Love, Wilki, Oddział Zamknięty, Lao Che, Acid Drinkers, czyli nie różniło się to wcale od pozostałych juwenaliowych imprez. Później, z roku na rok zaczęto wprowadzać coraz bardziej znanych artystów zagranicznych: w 2008 Vanilla Sky, H-Blockx; w 2009 Kosheen; w 2010 The Futureheads, Parov Stelar Band i niedoszłe Sum 41 (była to też pierwsza płatna edycja); w 2011 Korn, Simple Plan, Guano Apes, Alter Bridge, Young Guns. Nie ma tutaj drogi na skróty, nie można ot tak powiedzieć sobie "no to teraz ściągamy Metallikę i na pewno nam się zwróci to z biletów". Te wszystkie zabiegi zarówno upewniały samych artystów, że jest to impreza, której ranga ciągle wzrasta, a fanów przyzwyczajonych do darmowych juwenaliów oswajały z opłatami za ciekawy, koncertowy skład. Od wielu lat konsekwentnie organizatorzy starali się również promować młodych artystów i pokazać ich w jak najlepszy sposób, a nie tylko robić z nich czasowe zapychacze o wczesnych porach. Trzecim elementem tego przemyślanego procesu byli solidni artyści polscy, nie tylko dinozaury rocka, ale też wschodzące gwiazdy (Carrion) lub zespoły o wyrobionej marce (Coma, Jelonek/Hunter). Naturalnie przy festiwalu nie pracują sami studenci, ale to tak jak chyba przy wielu juwenaliowych imprezach - zawsze jest ktoś z większym doświadczeniem, kto pomaga w uatrakcyjnianiu tych imprez. Dodam tylko jeszcze, że nie jestem studentem SGGW i nie zapłacono mi za ten artykuł. Ale wręcz nie sposób nie docenić ogromu pracy i cierpliwości, dzięki którym w 5 lat na Ursynowie zbudowano wielki festiwal. Oni pokazują, że da się.

Co się udało, co nie do końca? W jaką stronę iść?
Jak zatem oceniać tę edycję Ursynaliów przez pryzmat poprzednich oraz innych festiwali w Polsce? Sam fakt, że byłem rozwalony jeszcze dzień lub dwa po tej imprezie świadczy bardzo dobrze o minionej edycji. W ciągu trzech dni udało mi się odświeżyć kilka kapel, kolejnych parę zobaczyć na żywo po raz pierwszy. Jak na dobry fest przystało, część artystów z obu scen pokryła się, było trochę bólu głowy z planowaniem obecności na Open i Main Stage. Z pominiętych zespołów żal było z pewnością Fisza/Emade, projektu Tabasko czy sporej części wspomnianego Modestepu. 
Co bym zrobił, gdybym był dyrektorem artystycznym takiego festiwalu jak Ursynalia? Na pewno godnym podziwu jest obstawanie przy formule wrzucania młodych zespołów tuż przed gwiazdy, natomiast kładłbym większy nacisk zarówno na dobór, jak i realizację samych ich występów (to co już wspominałem przy Holden Avenue). Żal z kolei oglądać inne świetne zespoły wyłonione z konkursów, a grające do trawy od godziny 14-15. Jest to po prostu robienie im krzywdy, gdyż frekwencja o tak wczesnej porze oscyluje wokół 100 osób lub gorzej, a są to często kapele o wyrobionej marce na polskim rynku, jak Ocean czy Tuff Enuff. Najlepiej byłoby te zespoły wrzucać także na drugą scenę, obie mogłyby wtedy startować ok. godz. 17.00.
Kluczem do rozwoju Ursynaliów może być właśnie ta mieszanka stylów, którą częściowo obserwowaliśmy już w tym roku. Idealną formą byłoby zwiększenie roli drugiej sceny oraz pójście w kierunku takich festiwali jak choćby czeski Rock For People, na którym w ciągu dnia królują szeroko pojęte brzmienia rock-metalowe, a każdy dzień kończy się muzyką elektroniczną. The Prodigy, Pendulum, Skrillex - to tylko przykładowi artyści, którzy stworzyliby prawdziwą imprezę na terenie SGGW.

Sporo już w przypadku Ursynaliów zostało zrobione, na pewno jeszcze kilka rzeczy jest do poprawy. Najmocniejszą stroną tego festiwalu jest w mojej opinii właśnie ten progres, jaki widać z roku na rok. Organizatorzy zaskakują coraz większymi gwiazdami, utrzymując atrakcyjne ceny i studencki charakter imprezy. Robione bez jakiejś wielkiej spiny, Ursynalia udowadniają, że można. A skoro można, to ja za rok poproszę System of a Down i Slipknota. Nikt już nie powie, że na Ursynalia nie da się i takich zespołów ściągnąć.