fot. Łukasz Nazdraczew |
Nie wiem, czy to zasługa nadmiaru wypitych red bulli czy emocji, których dostarczyła impreza spod znaku Soundclash, ale moje ciało ani myśli iść spać. Wspomnień i świetnych akcentów było tego wieczoru na tyle dużo, że wydarzenie z miejsca awansowało na podium moich koncertów w tym roku (a trochę ich było). Lista powodów, przez które powinieneś żałować, że nie było Cię w czwartek w Soho Factory, jest imponująca i może przytłoczyć. Czytasz na własną odpowiedzialność.
Impreza przerosła moje oczekiwania, i chyba nie tylko moje. Było to pierwsze tego typu wydarzenie w Polsce, więc tak do końca nie wiadomo było, czego się spodziewać. Osobiście nadal nie mogę się nadziwić, jak dobrze to zostało zorganizowane pod względem show - nikt mi nie powie, że podczas koncertów źle się bawił. Jasne, pojawi się kilku frustratów, którzy będą marudzili, że na evencie było za mało nalewaków z piwem... cóż, na piwo chodzi się do pubów, tu clue wydarzenia było muzyczne widowisko. Ostrzegam też w tym momencie wszystkich maruderów, że w dalszej części będzie dużo achów i ochów. I nie, nie pracuję w Red Bullu.
fot. Łukasz Nazdraczew |
Już przy rozgrzewce czułem, że jest to impreza skierowana przede wszystkim do takich dziwaków jak ja, którzy równie dobrze bawią się przy brzmieniach i hip hopowych, i metalowych. Rozgrzewka polegała na zagraniu 3 numerów przez każdy zespół, więc nie obyło się bez kursowania między scenami ustawionymi naprzeciwko siebie i liźnięcia obu muzycznych klimatów. Z czasem odechciało mi się biegać, ale odkryłem też, że najlepiej jest na środku - słychać było bardzo dobrze, widać też. I tylko się człowiek co chwilę odwracał to do jednej sceny, to do drugiej lub - ostatecznie - do prowadzącego.
Przyznam się, że przed imprezą miałem pewne wątpliwości, gdyż nie jestem zagorzałym fanem ani Fisza i Emade, ani Acid Drinkers, ale wcale nie ich twórczość była tego dnia najważniejsza. O zajebistości Red Bull Soundclash świadczył praktycznie nieschodzący z mojej twarzy uśmiech, powodowany zadaniami, jakie dostawały zespoły i sposobami, jak sobie z nimi radziły. W skrócie cała rywalizacja wyglądała tak (za oficjalną stroną RB):
Red Bull Soundclash składa się z czterech rund. Podczas
pierwszej artyści wykonują cover znanego utworu, w następnej
przerabiają wzajemnie własne nagrania. W trzeciej rundzie muszą wykonać
utwór w stylu, który narzuci im DJ, a na końcu na każdej ze scen
pojawiają się nieoczekiwani goście specjalni. Gwiazdy walczą o
publiczność, która po każdej z rund oklaskami oddaje głosy na faworyta.
fot. Marcin Kin |
Moje sympatie podczas występów zmieniały się diametralnie: w pierwszej rundzie byłem za Acidami, w drugiej wieszczyłem remis - Titus i spółka dodawali co chwilę ognia do pieca, a Waglewscy z kolei do każdej interpretacji podchodzili z ogromnym dystansem. Fisz i Emade rozwalili z kolei system doszczętnie w rundzie trzeciej, wykonując swój kawałek w zadanej death metalowej wersji. Na końcu jeden z muzyków Tworzywa rozwalił też gitarę, a jej szczątki powędrowały do fanów! To była zdecydowanie najciekawsza runda, gdyż bracia Waglewscy musieli zmierzyć się jeszcze z klimatami reggae i country, natomiast Acid Drinkers dostawali zadania, wydawałoby się, niewykonalne - musieli zagrać swoje utwory w wersjach funk, rock'n'roll z lat '60 czy disco.
Na otarcie metalowych łez Kwasożłopy dostały punkcik za ostatnią rundę, która polegała na zaproszeniu na scenę specjalnego gościa. Było wiadomo, że wygrali to starcie już w momencie, kiedy Titus zapowiadał kolejny kawałek słowami: "Fisz, Emade, zachowujcie się, ojciec przyjechał!". Zaproszenie legendy, Wojciecha Waglewskiego było z jednej strony najbardziej oczywiste, z drugiej tak wspaniale zwalające z nóg! Po świetnym kawałku Acidów, Tworzywo zrewanżowało się zaproszeniem na swoją scenę... Kasi Nosowskiej! To też było mega zaskoczenie, dlatego tylko minimalnie w tej rundzie przyznałbym zwycięstwo Acid Drinkers. Nie pamiętam, ile punktów było za poszczególne rundy, ale ostatecznie wychodziła mi drobna przewaga Tworzywa. To pewnie za ten wspomniany wspaniały death metal song i iście rockowe zakończenie. Najlepszy moment tej imprezy.
Fisz i Emade rzeczywiście wygrali. Głosowanie publiki odbywało się za pomocą decybelomierza, choć nie do końca jestem przekonany do autentyczności tych pomiarów. A może inaczej - mam duże wątpliwości. Ale jak powiedział prowadzący, Piotr Kędzierski z Roxy FM, nie zwycięstwo było w tym akurat najważniejsze. I w myśl tych słów obie grupy na koniec wykonały razem kawałek Fisza i Emade - Iron Maiden. Mogliby tak jeszcze ze dwa numery zagrać, gdyż kompletnie ujął mnie widok Titusa w stylistyce hip hopowej. Był to widok jedyny w swoim rodzaju, bo już chyba nigdy nie zobaczymy Acid Drinkers w podobnie eksperymentalnych klimatach.
fot. Marcin Kin |
Dopiero obecność na tym wydarzeniu pozwoliła docenić, jak organizatorzy wyszli obronną ręką z kilku niezwykłych wyzwań. Jednym z nich było zaproszenie zespołów o porównywalnej popularności, tak aby nie było zbyt dużej dysproporcji pomiędzy rozłożeniem ludzi na miejscu imprezy oraz głosowaniami. Byłem też zaskoczony, jak sprawnie akcja przenosiła się momentalnie z jednej sceny na drugą. Pod względem show, emocji i wykonania Red Bullowi należą się najwyższe noty.
Wierzę, że czwartkowy sukces frekwencyjny sprawi, iż doczekamy się kolejnych edycji Red Bull Soundclash. Szczerze mówiąc, myślałem, że ceny 50-60 zł odstraszą trochę ludzi, ale Soho Factory było tego dnia pełne ludzi. Zadowolonych ludzi. Jak dla mnie, drodzy pracownicy Red Bulla, możecie robić taką imprezę co roku.
Genialna relacja doskonale pokrywająca się z moimi odczuciami. Pozwolisz, że będę się posiłkować linkiem do tego wpisu? :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, a - i dodaję do ulubionych! :)
Bierz i korzystaj!
Usuń