piątek, 23 listopada 2012

Soundclash zrobił mi mindblow [relacja]

fot. Łukasz Nazdraczew
Nie wiem, czy to zasługa nadmiaru wypitych red bulli czy emocji, których dostarczyła impreza spod znaku Soundclash, ale moje ciało ani myśli iść spać. Wspomnień i świetnych akcentów było tego wieczoru na tyle dużo, że wydarzenie z miejsca awansowało na podium moich koncertów w tym roku (a trochę ich było). Lista powodów, przez które powinieneś żałować, że nie było Cię w czwartek w Soho Factory, jest imponująca i może przytłoczyć. Czytasz na własną odpowiedzialność.

Impreza przerosła moje oczekiwania, i chyba nie tylko moje. Było to pierwsze tego typu wydarzenie w Polsce, więc tak do końca nie wiadomo było, czego się spodziewać. Osobiście nadal nie mogę się nadziwić, jak dobrze to zostało zorganizowane pod względem show - nikt mi nie powie, że podczas koncertów źle się bawił. Jasne, pojawi się kilku frustratów, którzy będą marudzili, że na evencie było za mało nalewaków z piwem... cóż, na piwo chodzi się do pubów, tu clue wydarzenia było muzyczne widowisko. Ostrzegam też w tym momencie wszystkich maruderów, że w dalszej części będzie dużo achów i ochów. I nie, nie pracuję w Red Bullu.

fot. Łukasz Nazdraczew
Już przy rozgrzewce czułem, że jest to impreza skierowana przede wszystkim do takich dziwaków jak ja, którzy równie dobrze bawią się przy brzmieniach i hip hopowych, i metalowych. Rozgrzewka polegała na zagraniu 3 numerów przez każdy zespół, więc nie obyło się bez kursowania między scenami ustawionymi naprzeciwko siebie i liźnięcia obu muzycznych klimatów. Z czasem odechciało mi się biegać, ale odkryłem też, że najlepiej jest na środku - słychać było bardzo dobrze, widać też. I tylko się człowiek co chwilę odwracał to do jednej sceny, to do drugiej lub - ostatecznie - do prowadzącego.

Przyznam się, że przed imprezą miałem pewne wątpliwości, gdyż nie jestem zagorzałym fanem ani Fisza i Emade, ani Acid Drinkers, ale wcale nie ich twórczość była tego dnia najważniejsza. O zajebistości Red Bull Soundclash świadczył praktycznie nieschodzący z mojej twarzy uśmiech, powodowany zadaniami, jakie dostawały zespoły i sposobami, jak sobie z nimi radziły. W skrócie cała rywalizacja wyglądała tak (za oficjalną stroną RB):
Red Bull Soundclash składa się z czterech rund. Podczas pierwszej artyści wykonują cover znanego utworu, w następnej przerabiają wzajemnie własne nagrania. W trzeciej rundzie muszą wykonać utwór w stylu, który narzuci im DJ, a na końcu na każdej ze scen pojawiają się nieoczekiwani goście specjalni. Gwiazdy walczą o  publiczność, która po każdej z rund oklaskami oddaje głosy na faworyta.

fot. Marcin Kin
Moje sympatie podczas występów zmieniały się diametralnie: w pierwszej rundzie byłem za Acidami, w drugiej wieszczyłem remis - Titus i spółka dodawali co chwilę ognia do pieca, a Waglewscy z kolei do każdej interpretacji podchodzili z ogromnym dystansem. Fisz i Emade rozwalili z kolei system doszczętnie w rundzie trzeciej, wykonując swój kawałek w zadanej death metalowej wersji. Na końcu jeden z muzyków Tworzywa rozwalił też gitarę, a jej szczątki powędrowały do fanów! To była zdecydowanie najciekawsza runda, gdyż bracia Waglewscy musieli zmierzyć się jeszcze z klimatami reggae i country, natomiast Acid Drinkers dostawali zadania, wydawałoby się, niewykonalne - musieli zagrać swoje utwory w wersjach funk, rock'n'roll z lat '60 czy disco.
Na otarcie metalowych łez Kwasożłopy dostały punkcik za ostatnią rundę, która polegała na zaproszeniu na scenę specjalnego gościa. Było wiadomo, że wygrali to starcie już w momencie, kiedy Titus zapowiadał kolejny kawałek słowami: "Fisz, Emade, zachowujcie się, ojciec przyjechał!". Zaproszenie legendy, Wojciecha Waglewskiego było z jednej strony najbardziej oczywiste, z drugiej tak wspaniale zwalające z nóg! Po świetnym kawałku Acidów, Tworzywo zrewanżowało się zaproszeniem na swoją scenę... Kasi Nosowskiej! To też było mega zaskoczenie, dlatego tylko minimalnie w tej rundzie przyznałbym zwycięstwo Acid Drinkers. Nie pamiętam, ile punktów było za poszczególne rundy, ale ostatecznie wychodziła mi drobna przewaga Tworzywa. To pewnie za ten wspomniany wspaniały death metal song i iście rockowe zakończenie. Najlepszy moment tej imprezy.

Fisz i Emade rzeczywiście wygrali. Głosowanie publiki odbywało się za pomocą decybelomierza, choć nie do końca jestem przekonany do autentyczności tych pomiarów. A może inaczej - mam duże wątpliwości. Ale jak powiedział prowadzący, Piotr Kędzierski z Roxy FM, nie zwycięstwo było w tym akurat najważniejsze. I w myśl tych słów obie grupy na koniec wykonały razem kawałek Fisza i Emade - Iron Maiden. Mogliby tak jeszcze ze dwa numery zagrać, gdyż kompletnie ujął mnie widok Titusa w stylistyce hip hopowej. Był to widok jedyny w swoim rodzaju, bo już chyba nigdy nie zobaczymy Acid Drinkers w podobnie eksperymentalnych klimatach.

fot. Marcin Kin
Dopiero obecność na tym wydarzeniu pozwoliła docenić, jak organizatorzy wyszli obronną ręką z kilku niezwykłych wyzwań. Jednym z nich było zaproszenie zespołów o porównywalnej popularności, tak aby nie było zbyt dużej dysproporcji pomiędzy rozłożeniem ludzi na miejscu imprezy oraz głosowaniami. Byłem też zaskoczony, jak sprawnie akcja przenosiła się momentalnie z jednej sceny na drugą. Pod względem show, emocji i wykonania Red Bullowi należą się najwyższe noty.

Wierzę, że czwartkowy sukces frekwencyjny sprawi, iż doczekamy się kolejnych edycji Red Bull Soundclash. Szczerze mówiąc, myślałem, że ceny 50-60 zł odstraszą trochę ludzi, ale Soho Factory było tego dnia pełne ludzi. Zadowolonych ludzi. Jak dla mnie, drodzy pracownicy Red Bulla, możecie robić taką imprezę co roku. 

2 komentarze:

  1. Genialna relacja doskonale pokrywająca się z moimi odczuciami. Pozwolisz, że będę się posiłkować linkiem do tego wpisu? :)

    Pozdrawiam, a - i dodaję do ulubionych! :)

    OdpowiedzUsuń