środa, 21 grudnia 2011

Ciekawe, kiedy trafi na mnie

Natknąłem się dzisiaj na kolejne facebookowe oświadczenie o odwołanym występie polskiego artysty. Tłumaczone było to złym stanem zdrowia, a artysta należał do czołówki rodzimego rapu. Chciałoby się powiedzieć: "oczywiście"...


Można prowadzić różne rankingi, ale powszechnie jednak panuje przekonanie, że to raczej przy okazji koncertów hip hopowych mamy do czynienia z największymi melanżami, zarówno wśród publiki, jak i artystów. Tego może tak nie widać w grupach rockowych, gdzie jednak jest tych 4-5 członków i odpowiedzialność rozkłada się po równo. W przypadku raperów na świeczniku jest zazwyczaj ten jeden główny człowiek, po którym będzie widać słabszą formę spowodowaną używkami czy gorszym stanem zdrowia.
W momencie kiedy koncert nie dochodzi do skutku i następnego dnia czytamy o rozległych przyczynach tej niedyspozycji, nie uciekniemy od pierwszej myśli, która przychodzi nam do głowy: "zapił". I w 90% przypadków będzie to słuszny tok rozumowania. Bo czy nawet te wszystkie choroby: zapalenia, grypy, bóle nie są pochodnymi szalonego trybu życia, gdzie alkohol także jest jedną z nieodłącznych rzeczy? Artyści hip hopowi się nie ograniczają, a ostatnie przykłady Pezeta, Małpy czy Onara są jedynie potwierdzeniem. Nie chce mi się szukać, ilu raperów odwoływało koncerty, mętnie się przy tym tłumacząc, ale ci trzej wymienieni wyżej szybko przychodzą do głowy w tym temacie. Małpa takich oświadczeń wydał co najmniej cztery w tym roku, Paweł zrobił to dzisiaj, choć też wydaje się, że nie pierwszy raz. Onar swego czasu nie mógł w ogóle mówić, nie pamiętam, czy przez to coś odwoływał. ALE. Jeśli nawet jest to większa podatność na choroby, to można się przecież postarać, spiąć poślady, oszczędzać i nie zawodzić fanów! Do tej pory takie historie mnie omijały, więc nawet nie chcę sobie wyobrażać, że przychodzę na koncert, czekam godzinę lub dwie (bo, wiadomo, melanż się przedłuża) i okazuje się, że występ się nie odbędzie. Jednak to lipa. Bo rozumiem, że raper to też człowiek i czasem mu się zdarzy. Raz w karierze może się zdarzyć; kilka razy - kategorycznie nie.

Edit.
Z Małpą problem jest szerszy i wynika z chronicznej choroby. Szczegóły owiane są tajemnicą, ale należy się cieszyć, że w ogóle walczy z tym i stara się grać koncerty.

wtorek, 13 grudnia 2011

Audycja z 12.12.11: Rock vs Dubstep

Pierwsze, debiutanckie wręcz wydanie Końca Rocka za nami. Kilka rzeczy wypadło po mojej myśli, kilka zupełnie nie, ale koniec końców najważniejsza i tak jest muza. Playlista z tego dnia wyglądała następująco:

1. Korn - Got The Life
2. Korn - Blind
3. Korn - Sanctuary (ft. Downlink)
4. Korn - Get Up (ft. Skrillex)
5. Skrillex - Rock N Roll (Will Take You To The Mountain)
6. Skrillex - Scary Monsters & Nice Sprites
7. Modestep - Sunlight
8. ShockOne - Relapse (Ft. Sam Nafie)
9. Hollywood Undead - I Don't Wanna Die (Borgore Remix)
10. Skream & Example - Shot Yourself In The Foot Again
11. Mt Eden - Sierra Leone
12. Noisia - Machine Gun


Wspominałem tego dnia o koncercie Korna z okazji wydania nowej płyty, ale, jak się okazało, rzeczywiście udostępniali go na youtubie jedynie przez 72 godziny. Za dużo nie straciliście. Za to zdecydowanie warto załączyć kanał z dobrymi wałkami na youtubie: UKF Dubstep. Jeśli natomiast jesteście zainteresowani wydarzeniami z udziałem światowych gwiazd tego gatunku, to sprawdzajcie regularnie fanpage illegalbreaks

Enjoy the noise!

sobota, 10 grudnia 2011

Zanurzyć się i utonąć

26 listopada, sobota. Od początku dnia zimno, mokro, z domu wręcz nie chce się wychodzić. Marazm. W małej klubokawiarni na ulicy Ogrodowej 31/35 odbywa się tymczasem niecodzienne i piękne wydarzenie. W końcu nie każdego dnia w Chwili ma miejsce koncert z okazji 10-lecia działalności jakiegoś zespołu. Zwłaszcza, że tą grupą jest wrocławski Ocean.


Kapela, na której czele stoi Maciek Wasio, przebyła długą drogę, aby znaleźć się tego dnia w tym klubie. Było wiele rotacji w składzie, było wydanych pięć krążków, zagrali setki koncertów. Jak sami mówili podczas sobotniego występu: „minęło to bardzo szybko”. Podobne wrażenie mam co do ich koncertu. Ocean zagrał półtorej godziny, ale upływu czasu kompletnie się nie dało odczuć.

Zaczęło się, jak to zwykle bywa, supportem. Przed głównym zespołem zaprezentowała się już całkiem nieźle rozpoznawalna w stolicy Forma. Za warszawską grupą do Chwili przybyło sporo fanów, dlatego pod sceną pusto nie było. Sam występ przyzwoity, choć żaden fragment jakoś specjalnie mocno nie utwił mi w głowie. Przed koncertem Oceanu udało się za to bliżej przyjrzeć samej lokalizacji. Bo Chwila nie jest typowo koncertowym klubem. To raczej klubokawiarnia, dlatego większą część lokalu stanowią kanapy, stoliki oraz obszerny bar, podczas gdy scena umiejscowiona jest niejako obok. Stąd koncerty odbywają się tam regularnie, ale raczej na przewidziane circa 100 osób.

Moje rozważania na temat doboru lokalizacji i promocji samego wydarzenia trwałyby dłużej, gdyby w porę swojego występu nie rozpoczął Ocean. Liczyło się już wtedy tylko wrocławskie trio i publika ustawiona przed sceną, czekająca na pierwsze dźwięki gitary Maćka. Zaczęło się Depresyjną Piosenką O Niczym
Każdy zespół zapytany o to, co grają, będzie odpowiadał wymijająco, że czerpią z różnych stylów i jednoznacznie nie można tego określić. Ocean jest jedną z niewielu grup na polskiej scenie, którą faktycznie ciężko zamknąć w jednej-dwóch szufladkach. Z jednej strony jest to zasługa wypracowanego własnego brzmienia, z drugiej – rozpiętości stylistycznej, do której już zdążyli przyzwyczaić fanów. Esencją tego są właśnie koncerty, gdzie stykają się ze sobą kompozycje niesamowicie melodyjne oraz te nasycone cięższymi riffami, wolne oraz szybkie, przebojowe oraz te wybitnie nieradiowe.

Sobotni występ był niejako specyficzny, bo rozkręcał się dosyć nieśmiało, aby z każdą chwilą dostarczać coraz to większych emocji. Na setliście urodzinowej trasy znalazły się utwory z nowszych płyt jak Cztery (Czas By Krzyczeć) czy Wojna Świń (m.in. Flota Duchów i Kto Szybciej Pod Piach), ale nie zabrakło także miejsca dla starszych kompozycji, dzięki którym Ocean zyskał rozgłos. Było oczywiście przepełnione klimatem Tobie, energetyczne Uważaj – Tracisz Głowę, a tradycyjnie na zakończenie pojawiło się Dzień Dobry. Zespół zrobił wielu fanom miłą niespodziankę, gdy zagrał utwory, które praktycznie nigdy się na koncertach nie pojawiają: Przedzawałowe Stany Zjednoczone oraz Krzyk. Jedyne, co można zarzucić wykonaniom, to nieobecność drugiej gitary – Michała Grymuzy, który pożegnał się z Oceanem po nagraniu Wojny Świń – w pojedynczych numerach odczuwalny był brak melodii, czasem też nie było gdzieś tego mocniejszego uderzenia w refrenach. Ale była to tylko łyżka dziegciu w oceanie wspaniałych emocji. Tak jak coraz lepiej bawiła się publiczność, tak i sam zespół sprawiał wrażenie, że koncert w Warszawie jest dla nich czymś bardzo szczególnym i czerpią przyjemność z każdej sekundy grania. Może też dlatego grupa dała się przekonać, aby poza standardowym bisem, zaprezentowali jeszcze coś na koniec. To na koncercie zawsze kapitalny moment, kiedy zespół zastanawia się, co zagrać, bo nie miał tego dodatkowego kawałka w planach. Po krótkiej naradzie grupy ludzie zgromadzeni w Chwili usłyszeli piosenkę Którędy Do Ciebie Iść, która ma wszystko, aby zostać kolejnym singlem Oceanu.

Po sobotnim wydarzeniu jedna rzecz nie daje mi wciąż spokoju. Dzień wcześniej jeden z nielicznych koncertów dawała zaprzyjaźniona z Oceanem kapela Illusion – na Torwarze, w otoczeniu kilku tysięcy osób. Nie wyobrażam sobie, żeby kolejna dekada nie przybliżyła Maćka Wasio i spółki do takich występów. Tak niewiele mamy zespołów, które na podobny splendor zasługują.

Relację znajdziecie również na stronie Radia Aktywnego

czwartek, 1 grudnia 2011

Illusion still alives - Relacja

Znacie ten rytuał? W dniu koncertu słuchacie danego zespołu, sprawdzacie aktualne setlisty, czasem czytacie komentarze po wcześniejszych występach w innych miastach. Potem nadchodzi koncert i… po nim jeszcze więcej odsłuchań utworów kapeli, oglądania teledysków na youtubie oraz wymiany wrażeń ze znajomymi, którzy też tam byli. Te doznania przed/po koncertowe są często zresztą mocniejsze niż podczas samego wydarzenia… Kiedy w piątek rano usłyszałem w radiu, będąc pod prysznicem, „Solą w oku”, nie spodziewałem się, że wieczorem wyląduję na Torwarze i będę miał okazję skakać do tego numeru na żywo. Zadzwonił znajomy z Radia, powiedział, że mu coś wypadło i nie może iść. Z chęcią zatem zastąpiłem go i wyruszyłem wieczorem na występ Illusion. Klimat koncertu trzymał bardzo mocno przez kolejne kilka dni.

Nie da się ukryć, że było to wydarzenie wyjątkowe – Illusion wróciło na trzy koncerty, wydało też przy okazji album „The Best Of” z dwoma nowymi utworami. Nietuzinkowi byli również goście podczas tej krótkiej trasy: w Warszawie należeli do nich Flapjack, Tuff Enuff oraz None. Niestety, na dwie ostatnie kapele nie zdążyłem, wszystko zaczęło się już o 18.30. Ci, którzy chcieli być od początku, musieli spędzić na Torwarze tego dnia ok. 4,5 godziny. Tutaj organizatorzy spisali się na medal, bo dla tych, którzy mogli przez tak długi czas zgłodnieć, były sprzedawane pizze, zapiekanki i inne ciepłe fast-foodowe posiłki. Nie było za to piwa, co też się rzadko zdarza przy okazji koncertów rockowych. Z jednej strony posunięcie fajne, bo omijało się wszystkie problemy związane z poruszaniem się ludzi z browarami, z drugiej natomiast… generowało spore ilości osób, które postanowiły „zrobić się” przed wejściem na Torwar. Część była przechwycana przez ochronę, część nie. Koncert bez udziału osób pijących i palących – to naprawdę było unikalne wydarzenie.

Przyznam się bez bicia do jednej rzeczy – na Torwarze byłem po raz pierwszy. Kiedy więc wszedłem na salę koncertową… widok robił naprawdę niezłe wrażenie! Tymczasem na scenie zaczynał grać właśnie Flapjack, więc zbliżyłem się i stanąłem przy barierce oddzielającej płytę od tzw. Red Zone, czyli przestrzeni najbliżej sceny. Rewelacji nie było. W występie Flapjacka zabrakło mi jakiejś mocy, energii, a przynajmniej była spora różnica między nimi a Illusion. Nie wiem, czy to kwestia mojej odległości od sceny, ustawień nagłośnienia czy po prostu zespołów. Nie byłem jednak odosobniony w tych odczuciach. Reszta osób dookoła też jakoś wyjątkowo spokojnie słuchała ostatniej kapeli przed Illusion.

Na główny występ tego wieczoru przemieściłem się już do Red Zone, które podejrzewałem, że będzie pękało w szwach. Nic z tych rzeczy. Miejsca w strefie najbliżej sceny było na tyle dużo, że nie trzeba było się tłoczyć i przytulać do osoby obok, co również można uznać za plus i rzecz nieczęsto spotykaną. Jeśli chodzi o samą publikę, to przekrój był dosyć spory: od dość młodych (często ciężko było ocenić, czy mają choćby te 18 lat) aż po tych, którzy w momencie kiedy zespół rozpoczynał swoją karierę mieli po –naście lat. Jednak gdy na scenę wyszli długo oczekiwani Lipa i spółka, wszyscy bez względu na wiek reagowali tak samo żywiołowo. Rozpoczęcie koncertu klimatycznym „Myślisz” było świetnym otwarciem, potem przyszedł czas na tę bardziej standardową część twórczości Illusion, czyli energetyczne hardrockowe riffy połączone z często mówiono-krzyczanymi partiami wokalnymi Tomka Lipnickiego. Brzmienie poszczególnych instrumentów było świetne, podobnie zresztą jak głos Lipy, który nadawał nawet tym starszym kawałkom świeższego wyrazu. Dodatkowo, doznania słuchowe były uzupełniane przez dość ciekawe wizualizacje wyświetlane na dużych ekranach po bokach sceny.

Nawet najzagorzalsi fani po tym wieczorze musieli być nasyceni – cały występ Illusion trwał 1 godzinę i 45 minut, a w tym czasie pojawiły się chyba wszystkie najważniejsze utwory, które zespół nagrał. Nie zabrakło także dwóch nowych kompozycji, czyli „Solą w Oku” oraz „Tronu”, które także dość pozytywnie zostały przyjęte przez publiczność. Przy tym drugim utworze Lipa kazał wyjąć telefony komórkowe, co część przybyłych ludzi mocno zdziwiło. Lider grupy szybko wytłumaczył, że wysłane fragmenty służyć będą stworzeniu nowego teledysku. Tym niemniej to chyba jeden z nielicznych koncertów obecnie, gdzie ludzie nie stali regularnie ze smartfonami wycelowanymi w scenę. Kolejnym plusem występu był z pewnością ten świetny kontakt z publicznością – Tomek po praktycznie każdym kawałku wdawał się z fanami w dyskusje, żarty, choć czasem i dosyć serio mówił o niektórych problemach otaczającego świata. I były to tak naprawdę jedyne momenty oddechu dla zespołu i publiki, która, im bliżej było końca, tym częściej zdradzała pierwsze oznaki zmęczenia. Na szczęście w porę pojawiły się Wojtek oraz Nóż, które zakończyły właściwą część seta, a zarazem i ożywiły część ludzi. W tym ostatnim numerze to właśnie fani wystąpili w roli głównej, gdyż Lipa powierzył im śpiewanie utworu. Niestety, nie wypadło to tak fajnie, jak kiedy śpiewa ten kawałek lider Illusion. W ramach bisu zespół zaprezentował jeszcze trzy utwory, w tym kończący wszystko, spokojny „Tylko”, co ładnie nawiązało do kompozycji otwierającej występ.

Koncert zdecydowanie bardzo udany, a co dalej z zespołem? Lider Illusion zdradził, że na razie nie nagrywają płyty, a opracowują za to muzykę do spektaklu, poza tym przygotowują teledysk do „Tronu”… No i najważniejsze słowa Lipy: „koncert to był ostatni, na razie” świadczące, że w niedalekiej przyszłości możemy się jeszcze spodziewać ich występów. Oby jak najszybciej, panowie!

Relację znajdziecie również na stronie Radia Aktywnego 

piątek, 11 listopada 2011

Kombajn Do Zbierania Kur Po Wioskach - Karmelki i Gruz (2011)


Kiedy w rozmowach ze znajomymi wymieniam nazwę tego zespołu, coraz rzadziej spotykam się z wyrazem zdziwienia na twarzy i słowami „kombajn… co?”. Co oznacza chyba, że grupa zatacza coraz szersze kręgi na muzycznej mapie Polski. I słusznie, w końcu wydali właśnie swój trzeci długogrający album.

Przyznam z góry, że spodziewałem się mniej więcej, co będzie można usłyszeć na nowym wydawnictwie Kombajnu. A to za sprawą koncertu przedpremierowego, na którym cały materiał został zaprezentowany, oraz utworów, które w różnych wersjach (najczęściej live) śmigały po youtubie. Sam warszawski występ miał miejsce jeszcze w marcu, a na płytę przyszło nam poczekać do jesieni. Nie wiem, czy taki był zamysł autorów, ale ta pora roku wydaje się idealnym momentem na wypuszczenie tego krążka.

„Karmelki i gruz” to z pewnością inna płyta od wydanej pięć lat temu „Lewej strony literki M”. Poprzedni album był spokojniejszy, a brzmienie niejako wygładzone. Nowy materiał znacznie bardziej przypomina to, czego doświadczamy na koncertach zespołu. Kompozycje są brudne, ciężkie, surowe… jak na Kombajn oczywiście. Tak naprawdę nic nie wykracza poza ramy twórczości grupy. Skojarzenia z występami live grupy przywołuje równie mocno jakość nagrań. Na płycie jest dużo trzasków, szumów, czasem też wokal Marcina Zagańskiego ginie gdzieś wśród instrumentów. I o ile to drugie aż tak bardzo nie przeszkadza, gdyż słowa można sobie sprawdzić, to w słuchawkach takie szumy są momentami irytujące i nie pozwalają do końca skupić się na muzyce.

Tak wyglądają plusy i minusy prawie że koncertowego charakteru płyty, a jak jest muzycznie? Pomimo tylko dziesięciu utworów płyta zawiera ponad 53 minut muzyki – większość to dość rozbudowane, niemalże koncertowe kompozycje. Jest dość różnorodnie, bo mamy i piękne melodie, których nie powstydziłyby się co poniektóre zespoły post-rockowe, i momenty, gdy jest psychodelicznie i brudno. W części utworów to napięcie jest budowane bardzo umiejętnie – od delikatnych, pojedynczych tonów aż po miażdżącą ścianę dźwięku. Podobnie jak warstwa muzyczna, tak i teksty Marcina Zagańskiego momentami wchodzą na wyższy poziom abstrakcji. Czasem do bólu proste, czasem bardziej zawoalowane – na pewno warto im poświęcić trochę czasu, aby rozgryźć ukryty przekaz.

Miło zaskakuje to, jak bardzo równa jest ta płyta, ciężko wskazać jakieś słabsze momenty. Na mnie osobiście, począwszy od pierwszego przesłuchania, najlepsze wrażenie zrobiło Tornado, które zamiata klimatem wszystko. Ale świetnych utworów mamy tu więcej: jest Radio Morświnów, Dubrownik, Sen Kaskaderów, Tulipan i Ćma… Na różnych forach fani przerzucają się innymi nazwami swoich faworytów z tego krążka, co jest bardzo pozytywnym zjawiskiem. Z drugiej strony nie jest to płyta radiowa – jej jakość, często długie utwory i ich nie do końca lekkostrawne teksty sprawiają, że próżno będzie usłyszeć piosenki z „Karmelków i Gruzu”, włączając odbiornik. No, chyba że to będzie akurat Trójka, która od początku bardzo mocno zawsze Kombajn wspierała i promowała.

Jeśli miałbym w kilku słowach zarekomendować krążek „Karmelki i Gruz”, to powiedziałbym, że to najlepsza płyta na jesień: przy niczym innym nie będzie się wam lepiej chodziło w deszczu i deptało kolorowych liści jak przy nowym Kombajnie Do Zbierania Kur Po Wioskach. 

Ocena: 4/5
Liczba Szatanów: 3/5
Tracklista:
1. Gwiezdna Tragedia
2. Sen Kaskaderów
3. Pistolety
4. Tulipan i Ćma
5. Wysokie Obcasy
6. Dubrovnik
7. Zegary
8. Radio Morświnów
9. Tornado
10. Karmelki i Gruz

To co, może Tornado?

piątek, 21 października 2011

Soczyście koncertowa jesień

Subiektywne zapowiedzi tego, co ciekawego można usłyszeć w Warszawie w ciągu nadchodzącego miesiąca. Co prawda sporo już fajnych imprez za nami, ale to nic w porównaniu do tego, co dopiero ma nadejść...


Kiedy: 22 października (sobota)
Co: Proximite (Małpa & Jinx), W.E.N.A., Pyskaty, Siwers/Tomiko, Te-Tris
Gdzie: Klub Tabu
Wjazd i szczegóły: 25/30 PLN. II urodziny Aptaun Records będą wyjątkowo huczne - wystąpi wielu świetnych raperów, w tym i TeT ze świeżutkim materiałem z płyty Lot 2011. Żałuję strasznie, że się tam nie pojawię.

Kiedy: 23 października (niedziela)
Co: Luxtorpeda + Charlie Monroe, NOKO, sun control device
Gdzie: Radio Luxemburg
Wjazd i szczegóły: 30/35 PLN. Koncert zapowiada się nieźle, bo Luxtorpeda wreszcie w Warszawie, a jednym z supportów jest NOKO. Ale czy to koncert wart aż 3 dych...

Kiedy: 25 października (wtorek)
Co: Coma
Gdzie: Hard Rock Cafe
Wjazd i szczegóły: 40/55 PLN. Impreza z cyklu Pepsi Rocks! present. Jeżeli cena poprzedniego gigu była wygórowana, to co powiedzieć o jednej Comie (nawet bez supportu)? Cenią się chłopaki.

Kiedy: 28 października (czwartek)
Co: Łona & The Pimps
Gdzie: Hydrozagadka
Wjazd i szczegóły: 25/30 PLN. Łona z żywymi instrumentami na scenie. Byłem bardzo na tak, ale nowy album Łoniaka nie specjalnie mnie przekonuje do targania swojego tyłka na drugą stronę Wisły. Co nie znaczy, że nie może być fajnie.

Kiedy: 4 listopada (piątek)
Co: Chada i goście
Gdzie: Fort United 22
Wjazd i szczegóły: 25/30 PLN. Wielu szacownych gości pojawi się na scenie oprócz Chady, w tym Eldo, Mes, Sokół i wielu innych. Będzie też sporo supportów, więc nie wiadomo tak naprawdę, kiedy gwiazda wieczoru zacznie...

POLECANE
Kiedy: 9 listopada (środa)
Co: Dorena + Lora Lie
Gdzie: Klubojadalnia Eufemia
Wjazd i szczegóły: 20 PLN. Kolejny post-rockowy zespół z północy Europy w naszym kraju. Doświadczenie uczy, że nie warto omijać takich koncertów. Zapowiada się muzyczna uczta dla uszu, support w postaci Lora Lie powinien być bardzo smaczną przystawką.

Kiedy: 12 listopada (sobota)
Co: Tides From Nebula + New Century Classics, Licorea
Gdzie: Progresja
Wjazd i szczegóły: 25/35 PLN. Co tu dużo mówić: bezkonkurencyjni jeśli chodzi o post-rock w Polsce, od wydania nowego albumu zagrali w Warszawie jedynie jako support Deftonesów... Szkoda tylko, że to znajdująca się na końcu świata Progresja, no ale widocznie takie poświecenie od fanów jest wymagane.

Kiedy: 13 listopada (niedziela)
Co: CF98, Hands Resist, Maypole
Gdzie: Hydrozagadka
Wjazd i szczegóły: 15 PLN. Klimaty spod znaku pop-punk i melodic hardcore. Specyficzne zespoły, specyficzna publika. Masa dobrej muzy i fajnych emocji. Warto się wkręcić.

Kiedy: 19 listopada (sobota)
Co: Modestep
Gdzie: M25
Wjazd i szczegóły: 40/59 PLN. Klimaty imprezowe. Sporo dubstepu, elektroniki, syntetyzatory, wizualizacje. Oj, będzie się działo.

Kiedy: 20 listopada (niedziela)
Co: My Riot + Obscure Sphinx
Gdzie: Stodoła
Wjazd i szczegóły: 35/42 PLN. Będzie i materiał z krążka My Riot, pojawią się też kawałki Sweet Noise. Nie wiem, co tam robi Obscure Sphinx, które muzycznie średnio pasuje do nowego projektu Glacy. Ciekawe, czy Rychu się pojawi...

czwartek, 6 października 2011

Subiektywna biografia Oceanu


 Ocean (początkowo Maciek Wasio Band) powstał w 2001 roku we Wrocławiu. Nie udają Comy ani Dody, ich muzyki nie można usłyszeć w każdej stacji radiowej, a tyłki pokazują tylko w wybranych. Ale grają solidnego rocka, który przynosi im radość, niezależnie od zdania fanów (których notabene bardzo sobie cenią).

Ich twórczość można podzielić na dwa etapy. Pierwszy rozpoczął się na płycie „12”. Panowie praktycznie zawsze mieli tendencję do nazywania rzeczy po imieniu, dlatego kolejny krążek miał tytuł „Depresyjne Piosenki o Niczym”. Już te dwa albumy sporo o Oceanie mówiły. Ocean był niepokorny. Ocean był muzycznie niejednorodny. Ocean potrafił zagrać niesamowicie delikatnie i smutno lub wykrzyczeć ostro najgorszą prawdę. Ocean był szczery. Ocean nagrywał na każdą płytę po 12 piosenek... Nie inaczej było z wydawnictwem „Niecierpliwy Dostaje Mniej”. Fani dostali do tego momentu najbardziej przebojowy materiał, płytę z hiciorami, które można było sobie z przyjemnością nucić pod prysznicem. A potem na jakiś czas zawiesili działalność.

Wrócili mocniejsi w roku 2009. Zaskoczyli fanów wręcz pop rockowym materiałem, wydając płytę „Cztery”. Część ludzi mówiła, że to nie jest już ich Ocean, część pokochała tę trochę lżejszą wersję zespołu. A prawda była taka, że kapela nie zeszła poniżej pewnego poziomu, odnajdując się doskonale w tej stylistyce i tworząc wpadający w ucho materiał. Przekonywali o tym, jeżdżąc z gitarami akustycznymi po wszystkich empikach w kraju. Wszystko to, włącznie z setkami koncertów w całym kraju i niewiele mniejszą liczbą zmian składu zespołu, prowadziło do historii najnowszej. W 2011 roku Ocean wydał album „Wojna Świń”, który charakteryzuje się tym, iż nie powstała o nim ani jedna negatywna recenzja. Teraz, mówiąc o stylu zespołu, nie można się obyć bez słów „szorstki, surowy, agresywny, chropowaty, oryginalny, nietypowy, odważny, brudny, bezkompromisowy”. I faktycznie każde z tych określeń nowej płycie pasuje. Połączenie pracy Vance’a Powell'a, Richarda Dodd'a oraz całego Oceanu sprawiło, że pod wszystkimi krytykami ugięły się kolana, a grupa może godnie świętować swoje 10-te urodziny. Obecnie robią to (jako trio – bez Michała Grymuzy) w najlepiej znany dla siebie sposób - koncertując i powoli myśląc nad nagraniem kolejnej płyty o roboczym tytule Świnki Trzy.

Wybrać jeden utwór na zaprezentowanie ich twórczości nie sposób. Zatem poniżej są trzy:

"Tobie" (Depresyjne Piosenki o Niczym):

"Czas by krzyczeć" (Cztery):

"Którędy do Ciebie Iść" (Wojna Świń):

środa, 5 października 2011

Płytowe podsumowanie: wrzesień

Mamy już październik, za oknem coraz ciemniej, pora więc podsumować krótko, jakie płyty wydane we wrześniu warto sprawdzić. A jakie niekoniecznie.


Allele - Next to Parallel
Zespół, który dostarczył już takie hity jak Stitches czy Closer to Habit, wraca z nowym krążkiem. Na razie jednak jakoś cała płyta mi się zlewa. Z drugiej strony to nadal solidne, alternative rockowe brzmienie. Allele się zawsze dobrze słuchało.

Evidence - Cats & Dogs
Co tu dużo mówić: im dłużej słucham tego albumu, tym bardziej mi się podoba. Jest to prawdopodobny kandydat do kolejnej recenzji. Mnóstwo świetnych podkładów, fajne flow Evidence'a. Klasa.

J. Cole - Cole World: The Siddeline Story
W zasadzie mógłbym skopiować powyższy opis. Z tą jedną różnicą, iż w przypadku J. Cole'a mamy do czynienia z dopiero debiutanckim wydawnictwem! Chłopak stawiał pierwsze kroki pod czujnym okiem Jay-Z, dogrywał featuringi na różne płyty, ma na koncie świetny mixtape wydany w 2010 roku... Teraz atakuje ze swoim pierwszym LP, w dodatku prawie w całości wyprodukowanym właśnie przez niego samego.

Kerrang! presents Nirvana: Nevermind Forever
To co jest najciekawsze na płycie z coverami Nirvany, jest już na samym jej początku. Nie można przejść obojętnie obok Smells Like Teen Spirit w wykonaniu Arcane Roots - numer nieźle kopie tyłek, zachowując jednocześnie ten swój oryginalny pierwiastek. Z pozostałymi już tak świetnie nie jest, ale można sobie zawsze dzięki temu odświeżyć twórczość legendy grunge'u.

Łona & Webber - Cztery i Pół
To nic nie znaczy - chciałoby się powiedzieć, kiedy usłyszałem ten genialny kawałek, a potem zapoznałem się z resztą płyty. Nie dosyć dogłębnie, potwierdzam. Ale, cholera, coś ciężko to przychodzi. Może to przez te surowe, minimalistyczne podkłady i czasem dziwne refreny? Będę w każdym razie próbował się przekonać do tego materiału.

My Riot - Sweet Noise
Wiązałem z tym krążkiem spore nadzieje - że umili mi oczekiwanie na podobny klimatycznie nowy Korn. I tutaj rozczarowanie. Współpraca Glacy z breakbeatowym producentem, Hackerem zapowiadała się co najmniej interesująco, a tu... Poza może pojedynczymi numerami jest jakoś mało energii, mało mocy w tym wszystkim. Z 16 kawałków można byłoby się ograniczyć do 8 i nie byłoby wielkiej różnicy.

Staind - Staind
Pierwsza recenzja na tym blogu. Koła na nowo nie wynaleźli, ale w fajny sposób udowodnili, że nadal mają w sobie tę mroczniejszą stronę. Najlepsza płyta Staind od kilku lat.

Red Hot Chilli Peppers - I'm With You
Wyjątkowo w zestawieniu pojawia się płyta, której nie słyszałem w całości. Usłyszałem za to kilka pozytywnych opinii na jej temat, a mnie z kolei spodobał się jeden z utworów umieszczonych jako pierwszy w internecie. Ja się osobiście niedługo za ten krążek wezmę i napiszę, jak to rzeczywiście jest z nowymi Papryczkami.
 
David Guetta - Nothing but the Beat
Wydana co prawda pod koniec sierpnia, ale spokojnie można ją podciągnąć do podsumowania. Jestem rozdarty na pół. Z jednej strony znajdują się na płycie murowane hity (Where Them Girls At, Little Bad Girl, Lunar), ale z drugiej przeważająca większość jest TYLKO dobra.

Machine Head - Unto the Locust
Pierwsze wrażenia: było, było, było. Drugie wrażenia: niby to ten sam Machine Head, co na innych płytach, ale jednak inny. Obecnie jestem na etapie: na jesień będzie jak znalazł, momentami jest nieźle. Warto zwrócić uwagę na świeeetny Locust.

Snow Patrol - Called Out in the Dark EP
Na razie to tylko czteroutworowa EPka zwiastująca nowe wydawnictwo. Z początku kompletnie nie podchodziło mi elektroniczno rockowe (popowe?) oraz idące w kierunku indie brzmienie, przypominające raczej White Lies czy Muse (zatrzymałem się na Snow Patrol z czasów Eyes Open). Bardzo powoli, ale jednak przyswaja się.

niedziela, 2 października 2011

Crossfade - We All Bleed

Nowy album amerykańskiej formacji Crossfade miał premierę jeszcze przed wakacjami, 21 czerwca, ale ciężko byłoby go pominąć. Dla fanów alternative rocka zza Oceanu jest to pozycja obowiązkowa, a według mnie może i jedna z lepszych płyt tego roku.

Na trzeci krążek fani zespołu musieli czekać prawie przez 5 lat. W tym czasie sporo się na świecie zmieniło, a konkretnie z roku na rok mieliśmy coraz mniej ciekawych płyt w tym gatunku. Panowie z Crossfade wydają się jakby zamrożeni w czasie, gdyż wracają z muzą, która jakościowo przenosi nas z powrotem do początku tego wieku, kiedy to wychodziło sporo świetnych produkcji spod szyldu alternative.

Przygoda z We All Bleed zaczyna się niewinnie, od singlowego Killing Me Inside. Jest to typowy numer do zagrania w radiu - z idealnie wyważoną porcją riffów i melodii. Potem jest już trochę bardziej nietypowo. Mamy kilka bardzo energetycznych refrenów jak np. w Lay Me Down czy Prove You Wrong. Urzeka dopracowanie - zwłaszcza w tym drugim utworze wydaje się, że każdy pojedynczy dźwięk jest bardzo przemyślany i świetnie współgra z całością. Z drugiej strony na płycie znajdziemy również kawałki spokojniejsze: zarówno I Think You Should Know, jak i Open Up Your Eyes umieszczone są między utworami mocniejszymi, balansując emocje na płycie.

Crossfade zrobił cudowną rzecz, która jest często jednym z większych grzechów bandów alternative rockowych - nie mamy tutaj za grosz monotonii. Nowy album to nie 10 utworów, z których ciężko którekolwiek od siebie odróżnić, a zbiór różnorodnych kompozycji. Jedną z najbardziej zaskakujących jest pseudo-ballada Dear Cocaine. Świetny pomysł na utwór, dobrze napisane pod to słowa oraz zmiany melodyczne zdecydowanie ją wyróżniają na tle innych piosenek. Innym numerem, który mnie całkowicie porwał, jest tytułowe We All Bleed. Jest to mroczniejsza strona Crossfade i zarazem chyba najlepszy refren na płycie. Najbardziej zaskakuje jednak kompozycja zamykająca album, Make Me A Believer. Jak na warunki tej stylistyki - utwór szalony, bo aż 10-minutowy. Piosenka ma wręcz progresywny charakter, z ciągle zmieniającymi się motywami i tempem. 

Mówiąc szczerze, nie spodziewałem się niczego po tej płycie. A dostałem bardzo solidny materiał, świetne brzmienie, dużo energii. Najlepszy. Album. Alternative. Hard. Rock. 2011. So far.

Ocena: 4.5/5
Liczba szatanów: 2/5
Tracklista:
1. Dead Memories
2. Killing Me Inside
3. Prove You Wrong
4. Lay Me Down
5. Dear Cocaine
6. Suffocate
7. I Think You Should Know
8. We All Bleed
9. Open Up Your Eyes
10. Make Me A Believer


Tytułowy utwór z albumu Crossfade:

sobota, 1 października 2011

Diabelska skala

W przypadku recenzji oprócz samej oceny płyty obowiązująca jest ilość szatanów. Co ona oznacza dla poszczególnych gatunków muzycznych?

Rock & metal
Tutaj jest to określić najprościej: 5 szatanów określa muzykę, gdzie rodzina i znajomi (w większości) będą posługiwali się zwrotami "czego ty słuchasz" i "weź to wyłącz". 1 szatan to tzw. radio rock (mainstream), czyli muzyka, która jest lub nadaje się do puszczania w rozgłośniach radiowych, to także różne pop rockowe rzeczy.

Hip hop
Tu jest troszkę trudniej. Oceniana będzie łatwość płyty w odbiorze. Czynnikami decydującymi o liczbie szatanów będą: język (np. inny niż polski i angielski może być przeszkodą), słownictwo oraz podkłady muzyczne (np. łatwo wpadające w ucho bity działać będą raczej na korzyść płyty).

House / electro / pop / drum'n'bass
Od tych mainstreamowych granych na każdych imprezach (1 diabeł) po schizowe, bardziej niszowe i mniej przystępne dźwięki (5 diabłów).


Mniejsza ilość szatanów nie świadczy o gorszej jakości płyty. Od tego jest ocena ogólna.

wtorek, 20 września 2011

Staind - Staind

13 września ukazał się już siódmy studyjny album amerykańskiej grupy Staind. Płyta, nosząca tę samą nazwę co zespół, miała być powrotem do korzeni, na który czekało wielu fanów hard rockowej formacji. Poniżej o tym, jak ten powrót wyglądał i ile jest starego Stainda w nowym.

Od wielu lat ortodoksyjni fani tej kapeli mocno cierpieli, gdyż Staind sukcesywnie łagodził swoje brzmienie. Ostatnią ciekawą płytą było osławione Break The Cycle z roku 2001. 10 lat później, po wielu lepszych lub gorszych, a na pewno lżejszych dokonaniach Aaron Lewis i spółka wracają z materiałem nawiązującym do korzeni grupy. Duża w tym zasługa samego frontmana Staind, który zrealizował się od swojej bardziej lirycznej strony poprzez solową EP-kę Town Line, co po części pewnie uchroniło nową płytę od losu poprzednich, bardziej spokojnych albumów.

A ten nowy krążek Staind to nic innego, jak zmodernizowana wersja ciężkiego rockowego brzmienia z Dysfunction, czego zresztą nie ukrywają też sami muzycy. Jeśli wyobrazicie sobie takie hity jak Mudshovel, Just Go czy Home w odświeżonych wersjach, to będziecie wiedzieli mniej więcej, jak ta płyta brzmi. 
Nie da się ukryć, że najlepszymi utworami na Staind są te najcięższe. Otwierający album Eyes Wide Open, singlowy Not Again czy znajdujący się na ścieżce dźwiękowej do nowych Transformersów The Bottom wyróżniają się mocnymi, ciężkimi riffami, wieloma fajnymi partiami krzyczanymi przez Aarona Lewisa oraz melodyjnymi, ale nie ckliwymi refrenami. Pomiędzy nimi ukrywa się grunge'owy rarytas, Falling, które aż kipi klimatem lat 90-tych i twórczością Alice in Chains (zespołu mającego na Staind bardzo duży wpływ). Sporym zaskoczeniem jest natomiast obecność na płycie Snoop Dogga. Raper pojawia się w najdziwniejszym utworze na całej płycie - Wannabe, gdzie Lewis wylewa żółć na ludzi, internautów krytykujących zespół. To rapcore'owy numer, bliższy stylistyce Korna czy Limp Bizkit. Opisywany krążek ma również słabsze momenty, pojawiają się piosenki w średnim tempie, w pewnym sensie standardowe dla Staind. Takie utwory jak Throw It All Away, Take a Breath czy Now brzmią dosyć podobnie i są na tyle nijakie, że nie pozostają w głowie pomimo wielu przesłuchań.
Pamiętacie początkowe nawiązanie do Dysfunction? Jest ono zasadne z jeszcze jednego powodu, a mianowicie ostatnich utworów na obu albumach. Na końcu Staind usłyszymy ciężkie Paper Wings oraz balladę Something To Remind You, podobnie jak na albumie sprzed 12 lat, gdzie były Spleen oraz ukryte Excess Baggage. Najmocniej kopie emocjonalnie właśnie ostatni utwór na płycie - Something... można wymieniać jednym tchem ze wszystkimi największymi balladami Staind. Od samego początku pojawia się piękna melodia, która powoduje ciarki na całej ciele, a Aaron Lewis obnaża się lirycznie i hipnotyzuje głosem, jak to ma w zwyczaju przy takich utworach. Na koncertach, akustycznie zagrane będzie siało popłoch porównywalny z Outside. Piękne zakończenie i zarazem jeden z najlepszych (jeśli nie najlepszy) utwór.
Nie odkryję Ameryki mówiąc, że Staind jest pozycją obowiązkową dla każdego fana zespołu. Nie jest to płyta genialna, nie będzie krążkiem roku, ale pokazuje, że panowie bardzo dobrze pamiętają swoje początki i, co najważniejsze, dalej lubią tak grać. Oby na stałe obrali ten kierunek.

Ocena: 3.5/5
Liczba szatanów: 3/5
Tracklista:
1. Eyes Wide Open
2. Not Again
3. Falling
4. Wannabe
5. Throw It All Away
6. Take a Breath
7. The Bottom
8. Now
9. Paper Wings
10. Something To Remind You


A tu wspomniana ballada:

piątek, 19 sierpnia 2011

Krótka relacja z Coke'a

Będzie krótka, bo tylko z drugiego, sobotniego dnia festiwalu. Jest piątkowy wieczór, więc na razie przygotowuję się, przesłuchując dyskografię Kanyego Westa. Za dokładnie 25 godzin pojawi się on na scenie w KRK. Can't wait!


Jest poniedziałkowy wieczór. Prawie 2 dni od koncertu Kanyego Westa, ale emocje jeszcze nie opadły. Największy bufon wśród raperów dał koncert na miarę swej megalomanii. Widowisko zostało podzielone na 3 akty, które łącznie trwały 2 godziny i 20 minut. W tym czasie fani usłyszeli praktycznie wszystkie największe hity, które wyszły spod ręki Westa. Były również smaczki jak specjalne aranżacje Say You Will czy Runaway rozciąganych do kilkunastominutowych arcydzieł. Nie było co prawda jakiegoś super kontaktu z publiką, dostaliśmy za to profesjonalny występ, show jednego aktora, który wciąż tkwi w głowie. Już teraz na youtubie można znaleźć dziesiątki, jak nie setki, nagranych filmików z poszczególnych numerów, a będzie tego pewnie jeszcze więcej, bo dla wielu Kanye West jest Królem. Czy będzie godnym następcą Elvisa Presleya czy Michaela Jacksona? Jego sława zatacza coraz szersze kręgi, a sam Kanye także wychodzi poza hip-hopowe schematy, na koncertach można usłyszeć, że coraz lepiej śpiewa. W obliczu tych wszystkich faktów, cena 125 złotych za sam występ pana Westa nie była kwotą wygórowaną. Inaczej: ten koncert był wart znacznie większych pieniędzy, patrząc po euforii ludzi wychodzących z coke'a, wymieniających na gorąco opinie czy relacjonujących później to wydarzenie w internecie. Znajdzie się oczywiście kilku malkontentów, którzy manifestować będą swoje niezadowolenie, ale tak jest zawsze, zwłaszcza jeśli mamy do czynienia z postacią tak kontrowersyjną i niejednoznaczną. To i tak bez znaczenia. Za nami jeden z lepszych (najlepszy?) koncert tego roku. Czekamy na następny, Kanye.

środa, 13 lipca 2011

Dlaczego festiwal Rock For People nie dla fanów rocka

Festiwal Rock For People odbywał się na początku lipca w czeskim Hradec Kralove. I wbrew pozorom nie ograniczył się li tylko do muzyki rockowej. Można się pokusić nawet o stwierdzenie, że był idealnym odwzorowaniem tematyki na tym blogu. Że mówię niejasno? Ok, już przechodzę do rzeczy.


Na Rock For People 2011 zaproszono kilkadziesiąt zespołów z różnych gatunków stylistycznych, ale ciężko byłoby wrzucić którykolwiek jedynie do szufladki pt. "rock". Dwoma największymi festiwalowymi niespodziankami były elektronika/drum'n'bass oraz hardcore. I to nie tylko ze względu na samą obecność, ale i poziom grania, bo to zespoły z tych gatunków dały moim zdaniem najlepsze koncerty. I tylko folk, który chyba jest uwielbiany przez Czechów, do mnie zupełnie nie przemówił.
Tym niemniej, pośród sześciu scen każdy mógł znaleźć coś dla siebie - oprócz gwiazd były też zespoły lokalne i młode, utalentowane bandy z innych krajów, a także regularne imprezy. Swoje wrażenia na temat wybranych grup opisałem poniżej, a (dla leniwych) klasyfikację ogólną można znaleźć na samym dole.


NIEDZIELA 3.07
Protest The Hero - jeden z największych zawodów tego festiwalu. Faktem jest, że grali w scenie pod namiotem, gdzie ten dźwięk też nie był idealny, ale inne kapele pokazały, że można tam dać genialny koncert. A po Protest The Hero nie widać było choć cienia zaangażowania, toteż szybko się z tego występu zmyliśmy.
Deez Nuts - jednym słowem: POZAMIATALI! Imprezowy hardcore, jeśli tak można nazwać ich muzyczny styl, rozruszał wszystkich w scenie pod namiotem, a samych Deez Nuts'ów wyniósł na trzecie miejsce w moim prywatnym rankingu całej imprezy. Utwory jak I Hustle Everyday czy Like There's No Tomorrow chodziły po głowie przez cały festiwal!
Kate Nash, Sum 41 - pierwsze bandy, które mogłem oglądać na głównej scenie T-Music. Oba raczej dupy nie urwały i raczej szybko się o nich zapomniało, zwłaszcza że potem występowało...
Paramore - nie da się ukryć, że bardzo czekałem na występ Hayley i spółki. No i nie zawiodłem się, gdyż dali świetny, energiczny koncert, a setlista (choć krótka, jedynie 10 numerów) zawierała wszystkie hity prócz Decode. Zawsze fajnie byłoby usłyszeć jeszcze te kilka upragnionych utworów, ale występ na festiwalu to nie to samo co w klubie, tu czas jest bardzo ograniczony. Dodatkowo koncert miał dwa ciekawe dodatki: sztuczne ognie przy The Only Exception oraz konfetti przy kolejnym kawałku, które podkreśliły świetny klimat. Jak dla mnie był to najlepszy koncert na całym festiwalu, gdyż sprostał wieeeeelkim oczekiwaniom :)
The Qemists - chwilę po emocjach związanych z usłyszeniem live Paramore, August Winterman zaciągnął mnie na scenę pod namiotem na kolejny zespół. Będąc kompletnie nieświadomym, co mnie czeka, The Qemists zupełnie mnie rozwalili... Połączenie drum'n'bass'ów, rockowych riffów i podchodzących pod rap wokali przypominało momentami Enter Shikari, ale w wydaniu bardziej imprezowym. Bardzo pozytywna niespodzianka, występ oceniany na równi z Deez Nuts!
Bullet For My Valentine - jedna z nazw, która najmocniej przyciągała mój wzrok wśród line-up'u. W końcu ich pierwszy album to imho klasyka metalcore'u, niedościgniony wzór, do którego kolejne dwa krążki wydane przez Walijczyków już nie były w stanie nawiązać. Koncert jedynie to potwierdził. Słuchałem ich występu z bólem głowy, który przechodził tylko wtedy, kiedy grali numery z płyty The Poison. Niestety w większości przeważały piosenki z kolejnych wydawnictw, więc ogólnie cały koncert nie porwał.

PONIEDZIAŁEK 4.07
Parkway Drive - nowy dzień zaczęliśmy od naprawdę mocnego pierdolnięcia. Uśmiechnięci i żywo ruszający się po scenie członkowie zespołu, circle pity i mosh pity wśród fanów oraz energia płynąca z każdego numeru wywindowały ten występ na drugi, po Paramore, w moim prywatnym rankingu. Szalony band, szalona publika i szalony gig!
White Lies, The Wombats - po Parkwayach zapowiadała się dłuższa przerwa w festiwalowych emocjach, przynajmniej dla mnie. Ani zespołowi White Lies, ani The Wombats nie udało się przekonać do siebie na żywo, tak samo jak nie idzie mi słuchanie ich studyjnych dokonań. Szału nie zrobili.
John Butler Trio - kiedy znalazł się moment, żeby chwilę odpocząć i usiąść z piwkiem, w tle grało John Butler Trio. I momentami bardzo przyjemnie pieściło to uszy, zwłaszcza przy delikatnych, gitarowych solówkach. Zaznaczyłem sobie, żeby kiedyś dokładniej sprawdzić ten zespół.
My Chemical Romance - to był drugi band, na który czekałem tego dnia, głównie przez wzgląd na przeszłość i numery z płyty Three Cheers for Sweet Revenge. Pojawiły się tylko dwa: Helena oraz I'm Not Okay. Poza innymi wyjątkami jak Famous Last Words czy Welcome to the Black Parade to strasznie się na tym koncercie wynudziłem. Nie wiem, czy to nowe dokonania MCR są tak słabe, czy to kwestia samych wykonań live. W każdym razie Parkway Drive pobiło wszystkie inne zespoły na głowę tego dnia.

WTOREK 5.07
The Ghost Inside, Cancer Bats - ostatni dzień znów zaczynaliśmy mocno. Oba bandy z pogranicza metalcore'u i hardcore'u rozruszały ludzi zgromadzonych pod główną sceną. Dobry kontakt z publicznością, fajny dobór kawałków i genialna energia spowodowały, że ciężko było te występy przeskoczyć.
Anberlin - niestety, też muszę to uznać za pewien zawód. Amerykanie, których muza delikatnie różni się od ciężkich Cancer Bats'ów, byli kompletnie nieustawieni (albo grali na ustawieniach poprzedniego zespołu). Momentami ściana dźwięku, zanikający wokal... Słabe nagłośnienie pogrzebało lekko moje oczekiwania wobec Anberlin.
Jimmy Eat World - tego problemu, co Anberlin, nie miał kolejny zespół. Super nastrojeni, na wielkim luzie, dali kapitalny występ, z pewnością jeden z najlepszych tego dnia. Co tu dużo mówić, profeska!
The Streets - tu mam pewien dylemat, bo o ile momentami koncert mógł się podobać, to jednak przez większość czasu czegoś brakowało. Nie będę komentował tego, po jakich używkach był Mike Skinner, ale z pewnością skopano trochę z nagłośnieniem, gdyż akurat jego było najsłabiej słychać i ginął gdzieś wśród innych instrumentów. A to nie do pomyślenia w przypadku twórczości opierającej się w tak dużym stopniu na wokalu. The Streets przyprawili mnie o pewnego rodzaju zamułę.
Pendulum - końcówka trzeciego, koncertowego dnia, więc już wszystkie kończyny odmawiały posłuszeństwa, a trafił się najbardziej energetyczny koncert festiwalu. I zdecydowanie największa impreza na jakiej byłem! Pomimo skrajnego zmęczenia momentami elektroniczne rytmy porywały w zupełnie inny świat. No i ta gra świateł... Coś wspaniałego. Wysoko w klasyfikacji generalnej i chyba też najlepszy wtorkowy występ.
Digitalism - po Pendulum udało się jeszcze podładować akumulatory i dotrzeć na ostatni koncert z nastawieniem "jak będzie nudno to się wyjdzie wcześniej". Ale nie wyszliśmy, gdyż niemiecki duet dj-ski rozkręcił świetną imprezę, coś jakby przedłużenie tego występu Pendulum. Może te dźwięki nie były już tak spektakularne, ale dzięki dodatkowemu zastrzykowi energii świetnie się na Digitalism bawiliśmy. Było to idealne zakończenie festiwalu w Hradec Kralove.

ROCK FOR PEOPLE 2011 TOP 5 shows:
1) Paramore
2) Parkway Drive
3) Deez Nuts
4) Pendulum
5) The Qemists / Digitalism

wtorek, 12 lipca 2011

Kupujcie polskie rock płyty!

Odrobinę zmieniłem kultowy tekst z równie kultowego utworu Friko nieistniejącej już grupy Grammatik. Dziś jednak nie o hip hopie, a o dobrych rockowych płytach, których w ostatnim czasie wyszło zaskakująco dużo (w sensie, że tych dobrych aż tyle).

Te dwie, które są na zdjęciu i mam na własność od niedawna to oczywiście Letters From Silence - No Plain Shortcuts oraz Ocean - Wojna Świń. Obie zupełnie różne - pierwsi to debiutanci, drudzy stare wilki (świnie;) na polskiej scenie rockowej. Podobnie jest ze stylistyką, gdzie mamy Lettersów grających miło dla ucha, akustycznie, z ciepłym, przyjemnym wokalem, a Ocean za to to ucho zaatakuje, stłamsi, przeżuje i wypluje. Dwa różnorodne krążki, ale z pewnością oba warto sprawdzić.


Fajnych płyt wyszło w ostatnim czasie więcej, bo mamy również kolejny debiut - tym razem promowany mocno w rozgłośniach radiowych zespół Luxtorpeda. Kapela nowa, choć muzycy w niej zgromadzeni to starzy wyjadacze. Mniej w mediach jest za to szumu wokół kolejnego wydawnictwa zespołu Newbreed. Krążek, który nazywa się także Newbreed, jest już piątym w dorobku kapeli, ale pierwszym, który został wydany przez większą wytwórnię, Metal Mind Productions. Goście na płycie (wokaliści Lipali oraz Decapitated), zbliżająca się premiera w Stanach, a przede wszystkim kawał solidnego, metalowo-progresywnego grania - jest wiele powodów, dla których należy zapoznać się z tym wydawnictwem.


Z zupełnie innej strony, kompletnie obok tego wszystkiego, pojawiła się kolejna płyta Riverside. I choć bliżej jej do EPki, to Memories In My Head wydaje się pozycją obowiązkową dla każdego fana zespołu. Szerszą recenzję możecie znaleźć na blogu Kamila Dróżdża.