środa, 13 czerwca 2012

Ursynalia to najlepsze, co mogło się przydarzyć Warszawie

Kiedy jakieś półtora roku temu pojawiła się ankieta dotycząca zespołów, jakie ludzie chcieliby zobaczyć na Ursynaliach, wielu (w tym i autor tego bloga) pukało się w głowę. System of a Down, Metallica, Red Hot Chilli Peppers, Foo Fighters... to tylko niektóre z propozycji, które się pojawiały. Od tamtego czasu na kampusie SGGW zdążyły zagrać takie ekipy jak Korn, Simple Plan, Slayer, Limp Bizkit, Nightwish i mnóstwo innych. Po ostatniej edycji nic już nie jest niemożliwe i każdy zespół wydaje się w zasięgu organizatorów, gdyż można to już ogłosić oficjalnie: Ursynalia stały się najlepszym festiwalem w Warszawie.

Powyższa teza, która dla wielu już od jakiegoś czasu stała się faktem, czymś nadzwyczaj oczywistym, broni się sama, jeśli spojrzymy na ilość gwiazd ze światowej oraz polskiej półki i przyrównamy to choćby do cen biletów. Kiedy znaliśmy już pierwszych headlinerów, karnety na 3-dniową imprezę można było kupić za 29 zł (studenci SGGW), 49 zł (pozostali studenci) i 69 zł (niestudenci). Kolejne pule były coraz droższe, ale czy nawet ceny w dniu festiwalu (odpowiednio: 60/140/200 zł) za taki skład można uznać za wygórowane? Nikt nie ma prawa powiedzieć, że ten festiwal jest drogi! Co więcej, liczba osób, które teraz deklarują, że w ciemno kupią karnety na Ursynalia 2013, znacznie wzrosła. A to ze względu na dobrze opakowany, rozpromowany produkt, który daje kilkadziesiąt godzin zabawy oraz wiele dni oczekiwań i wspomnień. Co takiego się w takim razie działo na tegorocznych juwenaliach SGGW? Odświeżmy pamięć tym, którzy byli i uświadommy tych, którzy pojawić się nie mogli.

DZIEŃ 1, czyli raca, fast foody, tłumy i gwiazdy
Od samego początku pogoda nie rozpieszczała: mokro i zimno było przez większość czasu, choć ominęły nas takie deszcze, jak rok temu na Kornie. I, o dziwo, błocko pod sceną nie powstało. Cała nadzieja była w gorącej atmosferze, którą miały stworzyć zaproszone zespoły. Po czynnościach akredytacyjnych dotarłem na Ametrię, która skutecznie przypominała, że w tym roku czeka nas najcięższa edycja juwenaliów organizowanych przez SGGW. Przed Ametrią grało z kolei NOKO, czyli grupa, która wybiła się dzięki występom w Must Be The Music, choć, na całe szczęście, nadal "gra swoje", mieszając rock, metal i grunge.
Kolejną kapelą - i zarazem pierwszą, na której mocniej się skupiłem - było Lipali, zespół założony przez Tomka Lipnickiego. Już wtedy dało się słyszeć krzyki "Slayer, Slayer" ze strony publiki, ale Lipali uciszyło je całkiem dobrym koncertem. Grupa Lipy gra rocka bardziej melodyjnego niż jego drugi zespół, Illusion, lecz na próżno doszukiwać się w ich twórczości banalnych, prostych utworów. Koncertowo grupa wypadła więcej niż solidnie, w dodatku frontman zdradził, kiedy ujrzy światło dzienne kolejna płyta kapeli. Nowy numer, który zabrzmiał tego dnia, każe wierzyć, że we wrześniu otrzymamy świetne wydawnictwo w wydaniu Lipy i spółki. Chłopaki są w formie.
Po Lipali na scenie pojawiła się prawdziwa torpeda, a może raczej powinienem powiedzieć: Luxtorpeda. Zespół złożony przez doświadczonych rockmanów, do których dołączył raper, Hans, jest muzycznym objawieniem na polskiej scenie rock-metalowej. To nadal ewenement, że tak pozytywne opinie w środowisku spod znaku ciężkiego grania zbiera zespół, w którym sporo jest zwrotek rapowanych. Luxtorpeda w ciągu ostatnich 12 miesięcy wydała już dwa krążki, a ten ostatni - Robaki - zbiera bardzo dobre recenzje. Na koncercie panowie zaprezentowali materiał z obu albumów i zrobili to naprawdę kapitalnie. Energia kipiała ze sceny tak samo jak charyzma lidera grupy, Litzy. Luxtorpeda ciągnie za sobą tłumy i po tym koncercie na pewno powiększyło się grono zadeklarowanych fanów. A co najważniejsze, ich numery na żywo nie tracą kompletnie nic ze swojej mocy.
Zbliżała się pora kolacji, więc powoli zacząłem rozglądać się za czymś do zjedzenia, żeby uzupełnić siły. Pech chciał, że kolejki do fast-foodów było przeogromne i przestałem w nich sporą część Slayera. Co nie oznacza, że było źle słychać albo widać. Slayer zabrzmiał mocno, po szerszą relację z ich gigu należy się udać na blogi moich kolegów z Radia Aktywnego. Pewnym rozczarowaniem był brak sami-wiecie-jakiego zawołania ze sceny. Z kolei z ciekawszych widoków podczas koncertu można było zaobserwować np. racę, którą ktoś odpalił pośród tłumu (!). Jak udało mu się to wnieść, to pozostanie słodką tajemnicą jego i osoby z ochrony, która go przeszukiwała. Wspomniałem o jedzeniu... szału nie było. Do wyboru były kiełbaski, karkówki, zapiekanki, ale także "gorące kanapki" (ze śladowymi ilościami wędliny) oraz kebaby. Kolega nawet bigos upolował. Żadna z tych pozycji nie była super sycąca, ale na trochę głód można było zaspokoić, a ceny również nie były zaporowe (6-12 zł). Nie można nie wspomnieć o piwie, które tak samo jak w poprzednim roku serwował Lech. I podobnie rozwiązano sprawę logistyki, czyli najpierw należało zakupić talon w kasach, a potem wręczyć go osobom nalewającym piwo z beczki lub wydającym puszki. Sposób skuteczny, gdyż koszmarnych kolejek do złocistego napoju nie zauważyłem. Ceny 5-7 zł. Umiarkowane.
Po Slayerze zaprezentować się miały już tylko dwie ekipy tego dnia. Pierwsza to Chassis, które wygrało konkurs kapel i dostało szansę zagrać kilka numerów przed Limp Bizkit. Wydaje się, że swoją szansę wykorzystali, grając całkiem przyzwoicie, choć bez fajerwerków. I tak w sumie wszyscy czekali na amerykańską, rapcore'ową legendę. Dało się to odczuć, gdyż tłok z minuty na minutę robił się coraz większy, apogeum osiągając, gdy tylko Fred Durst i spółka wyszli na scenę. Znajomych zgubiłem już na pierwszym utworze, od pierwszych riffów na Why Try sektor między sceną a reżyserką bardzo żwawo skakał i wprawiał się w potężne drgania. Potem nawet dało się oddychać, choć właściwie szaleństwo trwało dopóki Amerykanie nie skończyli swojego występu. Koncert Limp Bizkit był zdecydowanie najlepszy pod kątem emocji i zabawy, ale też ciężko podchodzić mi do niego obiektywnie. Irytować mogła mocno rozkręcona gitara Wesa Borlanda, która przez 3/4 gigu zagłuszała wokal. Mimo to publika bawiła się tak dobrze, jak na żadnym z koncertów wcześniej czy później. Było to 80 minut ognia, w trakcie którego Fred musiał nawet przerwać koncert, żeby zwrócić uwagę ochronie na mdlejących ludzi. Występ Limp Bizkit zakończyli żelaznym trio: Faith, Nookie oraz Rollin', a atmosfera na nich to było istne piekło! Najprościej porównać to do rozgrywki w Medal of Honor podczas lądowania na plaży Omaha - walczyło się o powietrze i życie! Jeśli czegoś zabrakło, to może większej liczby utworów z ostatniego albumu, Gold Cobra, nie dane było usłyszeć warszawskiej publice m.in. Shotguna.
Pierwszy dzień to także najcięższy powrót. Powolne dreptanie z terenu SGGW odbywało się do podstawionych autobusów (do których na siłę próbowano wepchnąć wszystko i wszystkich) oraz metra. Ten drugi środek transportu znacznie ułatwił rozładowanie ruchu i właściwie dwoma kursami załatwił sprawę. Wszystko odbyło się tą drogą znacznie sprawniej niż rok temu samymi autobanami.

DZIEŃ 2, czyli obsuwy, Glaca w skarpetkach i Lipa x2
Sobota na Ursynaliach zaczynała się dla mnie od My Riot, i od razu z pewnymi nadziejami. Niestety, od samego początku Glaca nie wyrabiał się wokalnie, jego momentami skrzeczący głos sprawiał, że ciężej było zrozumieć, co śpiewa. Najkrótszym podsumowaniem będzie stwierdzenie, że koncert My Riot wypadł jak ich płyta - chwilami dobrze, ale na dłuższą metę bez rewelacji. Mocy w granych numerach nie było specjalnie dużo, choć frontman zespołu starał się to nadrabiać ciągłymi zmianami stroju, kończąc nawet w samych bokserkach i skarpetkach.
Drugi dzień zapowiadał się na częste kursowanie między scenami Main i Open, gdyż część występów pożądanych przeze mnie artystów uzupełniała się czasowo. Niestety, plany pokrzyżowała obsuwa na głównej scenie - problemy z oświetleniem zgłaszało Nightwish i jeszcze przed koncertem innej gwiazdy, In Flames, starano się to naprawić. Spowodowało to obsuwę wynoszącą ok. 40 minut i pokrycie się koncertów Illusion oraz Modestep. A warto było być na obu z nich. Illusion, jako ten bardziej znany projekt Lipy, zabrzmiał przepotężnie, kładąc siarczastym brzmieniem na łopatki większość metalowych składów, które wystąpiły na Ursynaliach. Vendetta, Solą w Oku, Nóż, Na Luzie i jeszcze kilka innych - świetnie zagrane były najlepszą reklamą zespołu dla ludzi, którzy nie mieli z Illusion do czynienia. Zabrakło jedynie więcej gadki Tomka między numerami, ale nie było już na to po prostu czasu. Po ostatnim numerze popędziłem na drugą scenę, gdzie już masa osób świetnie bawiła się przy dźwiękach londyńskiego zespołu łączącego rocka z elektroniką i dubstepami. Modestep rozkręcał tam naprawdę niezłą imprezę! I to nie tylko na żelaznym hiciorze Sunlight - Anglicy udowodnili, że w pozostałych numerach także drzemie wielki potencjał.
Dla wielu osób punktem głównym tego dnia były koncerty dwóch metalowych legend: In Flames oraz Nightwish. Ci pierwsi wypadli lepiej niż przyzwoicie, do kilku utworów można było poskakać, brzmienie bardzo profesjonalne. Natomiast Nightwish sobie podarowałem. Z opinii osób, z którymi się zazwyczaj spotykałem, wynikało, że oświetlenie na tym koncercie tworzyło super klimat, ale wokalnie było słabo, że bez Tarji Turunen to już nie to samo. [EDIT: w komentarzach znajdziecie opinie ludzi, którym się podobało]  

DZIEŃ 3, czyli wpadki, zamulacze i zastrzyki energii
Niedziela znów rodziła mnóstwo nadziei, ponieważ kilka kapel od dłuższego czasu chciałem usłyszeć na żywo. Pierwszą z nich była francuska Gojira, która zawiesiła poprzeczkę bardzo wysoko dla reszty zespołów, dając mocny, żywiołowy gig. Spośród kapel metalowych na Ursynaliach wypadli najlepiej. Rozwalał też niesamowity entuzjazm członków Gojiry, ich zachwyt przyjęciem, jakie zgotowali im polscy fani. Francuzi byli zaskoczeni, wdawali się w interakcję, zrobili to, czego nie zrobił Tom Araya ze Slayera i przede wszystkim nie zawiedli oczekiwań. Swój występ zakończyli świetnym nowym numerem, L'enfant Sauvage oraz najpopularniejszym Vacuity. Zapewniali też z całych sił, że postarają się jak najszybciej wrócić do Polski po wydaniu nowego krążka.
Po nich kolejnym punktem programu był Mastodon - sludge metalowy band z Atlanty, który do swojej muzyce wplata także dużo progresywnych klimatów. Jednak dla większości fanów cięższych klimatów była to podróż z nieba do piekła, bo Amerykanie w niczym nie nawiązali do koncertu Gojiry. Ich występ był pozbawiony kontaktu z publiką, było bardzo jednostajnie, zero energii scenicznej. Mnie nie zachwycili już po raz drugi, choć kiedy widziałem ich te kilka lat temu, można było wtedy usłyszeć więcej kawałków z krążka Blood Mountain. Na Ursynaliach z tego zacnego albumu został zagrany raptem jeden utwór, a kapela praktycznie ograniczyła się do odegrania swojego ostatniego krążka. The Hunter z pewnością płytą do grania live nie jest, tak jak Mastodon nie jest zespołem festiwalowym. Ta muzyka, którą tworzą w studiu, te wszystkie smaczki... na żywo to zwyczajnie nie brzmi. Krótko mówiąc: Mastodon zamulił.
I w najmniej oczekiwanym momencie na ratunek przybyło Awolnation, znane większości zapewne tylko z utworu Sail. Och, jak bardzo pomyliłem się, nie wliczając początkowo tej kapeli w swoje ursynaliowe plany. Cóż, błądzić jest rzeczą ludzką. Awolnation w wersji live wypada tak z co najmniej 2 razy lepiej niż na płycie - zyskuje wszystko dzięki wokalowi Aarona Bruno, który na żywo znacznie więcej krzyczy, nadając brzmieniu brudniejszego charakteru, po prostu jaj. W pewnym momencie pojawił się jednak problem, który był już dzień wcześniej na Modestepie: milisekundowe przerwy w dźwięku. Przypominało to muzykę odtwarzaną z zacinającego się laptopa. I z minuty na minutę było coraz bardziej irytujące. Jak doniósł na facebooku Daniel, wynikało to ze "znacznych spadków napięcia, które zakłócały pracę wszystkich urządzeń na open stage". Prąd z tego samego generatora szedł zarówno na tę scenę, jak i dostarczany był do strefy gastronomicznej. Stąd też nie był to problem do wychwycenia w dzień, gdyż podczas prób dźwięku oświetlenie i pozostałe sprzęty elektroniczne nie były włączane. Tak czy inaczej, cała sytuacja zaowocowała nie tylko przerywanym dźwiękiem, ale i nieznośnym pierdzeniem głośników. W efekcie ostatnia część koncertu Awolnation została zupełnie położona, włącznie z hitowym Sail, na które sporo osób sobie ostrzyło zęby. Niewiele lepiej było w strefie gastronomicznej, w której co chwilę występowały podobne przerwy w dostawie energii - resetowały się ustawienia mikrofalówek, gasły lampki. Spowalniało to znacznie pracę, mój kebab do najcieplejszych nie należał. Czyżby te ogromne kolejki z pierwszego dnia były spowodowane właśnie tymi problemami?
Jakby tego było mało, na głównej scenie nie popisał się z kolei akustyk, nagłaśniający występ młodej kapeli Holden Avenue wyłonionej z konkursu, dla której wyróżnieniem miało być zagranie przed Billy Talent. Ich brzmienie zostało jednak zmasakrowane - trzech gitar na scenie nie było praktycznie słychać, jedynie stopę i wokal. Niewiele pomogło zajęcie miejsca tuż obok namiotu akustyka. A szkoda, bo kawałki tego zespołu nagrane w studiu są świetne. Po takim występie live, choćby nie wiadomo jak bardzo się starali, mało kto mógł ich docenić. Szansa zmarnowana.
Ludzi w tym momencie pod sceną było bardzo mało - po Jelonku nastąpił wielki odpływ publiki. Fenomenu tego artysty, zarówno muzycznego, jak i scenicznego chyba nigdy nie zrozumiem. Po krótkiej próbie wsłuchania się i wyłapania czegoś fajnego dałem sobie spokój i poszedłem na wspomniane wcześniej Awolnation. Z powrotem ludzi pod główną sceną zgromadził Billy Talent, headliner trzeciego dnia. Kalifornijski punk-rock kończył Ursynalia tak samo, jak rok wcześniej, kiedy to występowało Simple Plan. Te kapele wiedzą, jak postępować z polską publiką - wystarczyło, że nauczyli się paru polskich zwrotów, aby podbić serca słuchaczy. Ben Kowalewicz zdobył dla siebie jeszcze kilka bonusowych punktów, przyznając, że Jego ojciec urodził się w naszym kraju. Nawet gdyby nie te zabiegi, chłopaki z Kanady obroniliby się muzyką. Grają bardzo przyjemnie dla ucha, dużo w ich twórczości melodii, energii, wyróżniają się na pewno nietypowym wokalem Bena. Choć dla osoby kompletnie nieznającej BT, koncert wcale nie musiał być aż tak atrakcyjny. Panowie często gubili melodię, którą naturalnie można było sobie "dośpiewać", jeśli się kojarzyło dany kawałek. Czasem też bas był za głośno, tłumił gitarę... Ale dla fanów były to drobnostki, nie mające żadnego znaczenia. Pozytywna energia niosąca się ze sceny w połączeniu z lekko padającym deszczem stworzyły niesamowity klimat na zakończenie Ursynaliów. Billy Talent zagrał po równo ze wszystkich trzech płyt oraz zapowiedział, że wróci do Polski po wydaniu najnowszej, czyli w okolicach października-listopada.
Z ostatnim dniem imprezy kojarzy się dużo fajnych wspomnień, ale i kilka zawodów, jak np. odwołanie koncertu Pezet/Małolat z live bandem. Wynikło to z przeciągającego się przeziębienia Pawła, ale zdziwiło mnie, że organizatorzy nie zabezpieczyli się na taką ewentualność, zwłaszcza, że z tego powodu został odwołany koncert już 2 dni wcześniej. Można było w porozumieniu z Koka Beats poszukać zastępstwa, ostatecznie Małolat mógł wystąpić z DJ-em, grając swój materiał. A tak pewien niesmak pozostał.

Ciągły rozwój kluczem do sukcesu
Każdy czyta taką relację i myśli: "wszystko fajnie, pewnie bogata uczelnia im finansuje sporą część". Tak naprawdę, tak jak mówił w wywiadzie dla CGM.pl Łukasz Nowakowski, rzecznik prasowy Ursynaliów, SGGW daje ok. 7% całego budżetu. Owszem, przy kilku milionach nawet te kilka procent jest sporą sumą, ale... reszta to bilety i sponsorzy, do których doszli według wypracowanego schematu. 5 lat temu line up Ursynaliów wyglądał tak: Dżem,T.Love, Wilki, Oddział Zamknięty, Lao Che, Acid Drinkers, czyli nie różniło się to wcale od pozostałych juwenaliowych imprez. Później, z roku na rok zaczęto wprowadzać coraz bardziej znanych artystów zagranicznych: w 2008 Vanilla Sky, H-Blockx; w 2009 Kosheen; w 2010 The Futureheads, Parov Stelar Band i niedoszłe Sum 41 (była to też pierwsza płatna edycja); w 2011 Korn, Simple Plan, Guano Apes, Alter Bridge, Young Guns. Nie ma tutaj drogi na skróty, nie można ot tak powiedzieć sobie "no to teraz ściągamy Metallikę i na pewno nam się zwróci to z biletów". Te wszystkie zabiegi zarówno upewniały samych artystów, że jest to impreza, której ranga ciągle wzrasta, a fanów przyzwyczajonych do darmowych juwenaliów oswajały z opłatami za ciekawy, koncertowy skład. Od wielu lat konsekwentnie organizatorzy starali się również promować młodych artystów i pokazać ich w jak najlepszy sposób, a nie tylko robić z nich czasowe zapychacze o wczesnych porach. Trzecim elementem tego przemyślanego procesu byli solidni artyści polscy, nie tylko dinozaury rocka, ale też wschodzące gwiazdy (Carrion) lub zespoły o wyrobionej marce (Coma, Jelonek/Hunter). Naturalnie przy festiwalu nie pracują sami studenci, ale to tak jak chyba przy wielu juwenaliowych imprezach - zawsze jest ktoś z większym doświadczeniem, kto pomaga w uatrakcyjnianiu tych imprez. Dodam tylko jeszcze, że nie jestem studentem SGGW i nie zapłacono mi za ten artykuł. Ale wręcz nie sposób nie docenić ogromu pracy i cierpliwości, dzięki którym w 5 lat na Ursynowie zbudowano wielki festiwal. Oni pokazują, że da się.

Co się udało, co nie do końca? W jaką stronę iść?
Jak zatem oceniać tę edycję Ursynaliów przez pryzmat poprzednich oraz innych festiwali w Polsce? Sam fakt, że byłem rozwalony jeszcze dzień lub dwa po tej imprezie świadczy bardzo dobrze o minionej edycji. W ciągu trzech dni udało mi się odświeżyć kilka kapel, kolejnych parę zobaczyć na żywo po raz pierwszy. Jak na dobry fest przystało, część artystów z obu scen pokryła się, było trochę bólu głowy z planowaniem obecności na Open i Main Stage. Z pominiętych zespołów żal było z pewnością Fisza/Emade, projektu Tabasko czy sporej części wspomnianego Modestepu. 
Co bym zrobił, gdybym był dyrektorem artystycznym takiego festiwalu jak Ursynalia? Na pewno godnym podziwu jest obstawanie przy formule wrzucania młodych zespołów tuż przed gwiazdy, natomiast kładłbym większy nacisk zarówno na dobór, jak i realizację samych ich występów (to co już wspominałem przy Holden Avenue). Żal z kolei oglądać inne świetne zespoły wyłonione z konkursów, a grające do trawy od godziny 14-15. Jest to po prostu robienie im krzywdy, gdyż frekwencja o tak wczesnej porze oscyluje wokół 100 osób lub gorzej, a są to często kapele o wyrobionej marce na polskim rynku, jak Ocean czy Tuff Enuff. Najlepiej byłoby te zespoły wrzucać także na drugą scenę, obie mogłyby wtedy startować ok. godz. 17.00.
Kluczem do rozwoju Ursynaliów może być właśnie ta mieszanka stylów, którą częściowo obserwowaliśmy już w tym roku. Idealną formą byłoby zwiększenie roli drugiej sceny oraz pójście w kierunku takich festiwali jak choćby czeski Rock For People, na którym w ciągu dnia królują szeroko pojęte brzmienia rock-metalowe, a każdy dzień kończy się muzyką elektroniczną. The Prodigy, Pendulum, Skrillex - to tylko przykładowi artyści, którzy stworzyliby prawdziwą imprezę na terenie SGGW.

Sporo już w przypadku Ursynaliów zostało zrobione, na pewno jeszcze kilka rzeczy jest do poprawy. Najmocniejszą stroną tego festiwalu jest w mojej opinii właśnie ten progres, jaki widać z roku na rok. Organizatorzy zaskakują coraz większymi gwiazdami, utrzymując atrakcyjne ceny i studencki charakter imprezy. Robione bez jakiejś wielkiej spiny, Ursynalia udowadniają, że można. A skoro można, to ja za rok poproszę System of a Down i Slipknota. Nikt już nie powie, że na Ursynalia nie da się i takich zespołów ściągnąć. 

11 komentarzy:

  1. Z całym szacunkiem, ale chyba się Pan przesłyszał, okrzyki "Slayer Slayer"? Nie wydaję mi się, żeby tam było dwa razy pod rząd jedno słowo. Zwykle rozdzielane były wymownym PRZECINKIEM xD

    OdpowiedzUsuń
  2. super recenzja nighwish - "słyszałem"
    mi się podobało
    to jest totalna głupota że ludzie ciągle płaczą po Tarji

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie były to moje klimaty, więc jedynie nasłuchiwałem opinii fanów po koncercie, a przeważała właśnie taka. też masz rację, nie ma co płakać, bo to raczej nie wróci.

      Usuń
  3. Jesli chodzi o Nightwish'a wokalnie wcale slabo nie bylo....
    I czego znowu wracamy do Tarji... Ten temat juz dawno sie wyczerpal.

    OdpowiedzUsuń
  4. Moim zdaniem na Nightwish'u wokalnie było genialnie. Tak jak gdy odeszła Tarja a przyszła Anette jakoś tak mi nic już w Nightwishu nie pasowało i już tylko czasem nowej płyty słuchałem tak po tym koncercie doszedłem, że jednak Anette też prezentuje wysoki poziom i Nightwish wrócił do łask z podziałem Old Good Nightwish/New Good Nightwish

    OdpowiedzUsuń
  5. Recenzja ogólnie poprawna, ale do jasnej cholery - ile można odgrzewać temat Tarji w Nightwishu? Od jej odejścia minęło SIEDEM lat, w tym czasie zespół wydał dwa albumy, z czego na Imaginaerum widać naprawdę spory postęp wokalny Anette. Dajmy sobie spokój z narzekaniem i marudzeniem, mało kto zdaje sobie chyba sprawę jak wyglądała sytuacja w zespole pod koniec współpracy z Tarją, skoro dalej po niej płaczecie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, i na tym można zakończyć dyskusję nt. Nightwish :)

      Usuń
  6. A no można by i generalnie nie powiem nic nowego, zgadzam się z przedmówczynią. Pamiętam jak na koncercir kolega rzekł, że teraz chciałby usłyszeć "god bless the child". Nie, nie i jeszcze raz nie. Anette na siłę wtłoczona w piosenki Tarji to czyste zło. Ale Anette śpiewająca swoje utwory...Niebiańsko. Dlatego też bardzo, ale to bardzo czekam na ten dzień, kiedy zespół przestanie wreszcie grać swoje stare przeżytki (do których wracam na playliście) i będzie grał tylko to, co nagrali z ową wokalistką. Imaginaerum na koncercie wypadło cudnie, zespół się postarał, ja czułam się doceniona ich kontaktem z publiką...No i confetti. Tym, że się przygotowali jak do koncertu, a nie festiwalowego grania. Nie żałuję, że nie ma Tarji, zwłaszcza, po tym (jak zauważyła poprzedniczka), że to wcale nie zespół chciał się z nią rozstać. I szacunek dla Anette, że przetrwała wszystkie ataki fanów zespołu i okazała się silniejsza od poprzedniczki.

    OdpowiedzUsuń
  7. Mała poprawka. Billy Talent to kanadyjski, a nie kaliforniski punk :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "kalifornijski punk-rock" to taka pełniejsza nazwa stylu, w jakim grają ;)
      chociaż to, że są z Kanady, także istotnie wpływa na melodyjność ich muzyki.

      Usuń