czwartek, 31 maja 2012

Energia. Szczerość. Oddanie. [relacja z koncertu Te-Tris & Rasmentalism]

Kiedy idziesz na koncert, to zazwyczaj się czegoś spodziewasz. Że artysta zagra to i to, że będzie dużo dzieciaków/gimbusów czy że będzie po prostu solidny gig. Ja też miałem swoje oczekiwania, wybierając się na wspólny koncert Te-Trisa i Rasmentalismu. Niewygórowane, ot liczyłem, iż "będzie fajnie". Zdecydowanie nie byłem przygotowany na to, co nastąpiło w klubie.

Mijała właśnie godzina od momentu wyjścia na scenę Rasa. Godzina, po upływie której poczułem się... potwornie zmęczony. Pomijam już to, że było koszmarnie duszno, to tylko potęgowało to wrażenie. Ale ekipa Rasmentalismu zagrała tak energetyczny koncert, jakiego na hip hopowych eventach jeszcze nie przeżyłem (a przynajmniej nie przypominam sobie takiego). Z początku wydawało się jeszcze, że Ras nie za bardzo momentami wchodził w bit, ale ta energia rekompensowała drobne wpadki - niepisana umowa rodem z punkowych koncertów i tu miała swoje zastosowanie. Dawno też nie widziałem, aby publika tak dobrze, bardzo solidnie wypadała w roli hypemana! Ludzie pod sceną śpiewali, krzyczeli, co tylko się dało. Właściwie tej szalonej zabawie nie było końca, a 60 minut minęło jak z bicza strzelił. Przebywanie w strefie pierwszych 3-4 metrów od sceny wiązało się co prawda z ciągłym skakaniem i odbijaniem o - często dość mocno spoconych - fanów, ale wpisywało się to w klimat koncertu. Sam Ras zrobił na mnie osobiście duże wrażenie - na scenie opanowany, zdecydowany, bardzo pewny siebie, ale też nie zarozumiały. Teraz już wiem, czego się spodziewać po koncertach Rasmentalismu: pierdolonego ognia i atmosfery tak gęstej, że bez koszulki na zmianę ciężko się będzie obejść.


Dopiero, kiedy skończył się koncert Rasmentalismu, cofnąłem się trochę i zobaczyłem, że Klub 55 był praktycznie pełny - co w przypadku Miasta Stołecznego Warszawa wcale nie jest takim częstym zjawiskiem. Ale w końcu okazja była nielicha - prócz samych koncertów na ten dzień zaplanowana była również celebracja urodzin Te-Trisa. Solenizant dał odrobinę mniej żywiołowy gig niż Ras i spółka, bo i po pierwszej ekipie też sporo osób było solidnie wymęczonych. Natomiast z minuty na minutę Tet się rozkręcał... Oczywiście na setliście rządził ostatni krążek Adama, Lot 2011, muzycznie było więc bardzo dobrze. ALE ALE. Tu też właśnie objawił się powód, dlaczego warto czasem ruszyć tyłek na koncert. Może wydaje się to banalne i oczywiste, ale podczas występów na żywo zdarza się, że konkretny numer człowiek odbiera w trochę innym świetle, zaczyna go bardziej rozumieć, doceniać. Tak było choćby w moim przypadku z kawałkiem W Imię Nas, w którym Tet opowiada o swoich bliskich. Tego dnia sporo z nich było w klubie i te wszystkie emocje między raperem a Jego znajomymi i przyjaciółmi było widać jak na dłoni. Taaak, był to mega szczery koncert. Klimat jednej, wielkiej, rapowej rodziny był mocno odczuwalny nawet dla mnie, zwykłego fana twórczości Te-Trisa, więc mogę się tylko domyślać, co czuli ludzie z Siemiatycz, którzy znają się z Adamem od dawna. Atmosferę całego wydarzenia oddaje po części ten filmik z życzeniami dla solenizanta. Pozostaje jedynie życzyć Adamowi dużo zdrowia, aby co roku był w stanie tak świętować swoje urodziny. Obowiązkowo w Warszawie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz