Boomer: Maciek, na początku chciałem porozmawiać trochę o promocji
Waszej ostatniej płyty. Taką pierwszą rzeczą, która zwróciła uwagę były
koncerty akustyczne. Jest to oczywiście ciekawy sposób promocji, jednak
spodziewałem się, że trochę więcej osób będzie przychodziło na te występy. Czy
taka totalna kameralność to było zamierzone posunięcie?
Maciek Wasio: Faktycznie w Warszawie to było trochę na wariata
organizowane i dość kiepsko było z promocją, do końca nie wiedzieliśmy, kiedy
to się odbędzie i jak to będzie funkcjonowało. Nawet nie znaliśmy terminu
wydania płyty. Cudem w ogóle ta płyta w terminie dotarła, wysyłana kurierem z
tłoczni, która przez dwa dni stała odcięta od prądu. I w Warszawie faktycznie
było mało ludzi, ale dalej już było widać, gdzie ta promocja była sensownie
zrobiona, a gdzie nie i gdzie ludzie dowiadywali się o tym tylko przez naszą
stronę internetową. Powiem szczerze, że w takich miastach jak Wrocław, Rzeszów
czy Katowice mieliśmy nawet po 70-80 osób na takich imprezach, co uważam za
duży sukces.
Ciężko sobie wyobrazić, żeby we Wrocławiu mało było
tych osób.
No wiesz, to akurat bardzo ryzykowny termin, bo
graliśmy na dzień przed tzw. świętem zmarłych, także ludzie byli zabiegani... W
ogóle byliśmy w szoku, że taka była frekwencja. Dla nas to był fajny poligon –
lubimy grać tak na dwie gitary akustyczne, rozegraliśmy się, rozśpiewaliśmy...
Jak Wam się grało bez prądu?
Super! Ja w ogóle jestem mega fanem takiego grania i
na pewno będziemy coś działać z płytą akustyczną, z koncertami akustycznymi.
Wiesz, jest to takie prawdziwe, surowe. Tu nie da się spieprzyć brzmienia –
masz głos, gitarę i tyle. Nie ukrywam też, że wszystkie piosenki Oceanu,
zwłaszcza te z nowej plyty, powstały na gitarze akustycznej, dlatego w pewnym
sensie są stworzone, żeby na akustyku je grać.
Jeszcze jedna rzecz zwróciła moją uwagę, jeśli chodzi
o nową płytę, a mianowicie promocja przez myspace. Płyta została przed premierą
w całości zamieszczona w internecie. Czy w przyszłości planujecie wydawanie
płyt np. tylko przez internet?
Trudne pytanie, ciężko mi mieć taką świadomość, że
nigdy nie wydamy czegoś, co nie będzie namacalne. Chyba zbyt dużą wagę przykładamy
do okładek, całego takiego oldschool’owego podejścia, docenienia tego
słuchacza, który kupuje płytę. Sądzę, że ostatnia płyta jest najładniej wydaną
płytą w całej naszej historii: piękne zdjęcia, wszystko bardzo zadbane,
staranne. I chcemy jednak, żeby człowiek miał możliwość wzięcia sobie tego
magicznego krążka ze sobą do domu i zobaczenia nas nie tylko z perspektywy
muzyki, ale i jak operujemy estetyką, jaką mamy wrażliwość.
To skąd ten pomysł, żeby jednak zamieścić te kawałki?
Zdajecie sobie sprawę, że w dobie dzisiejszej techniki bardzo łatwo jest te
kawałki zrippować i wrzucić do internetu...
No to przynajmniej mamy możliwość zadbania, żeby
było to w porządnej jakości. Z drugiej strony to czy my byśmy wstawili tę
płytę, czy zostałaby ona wrzucona w dniu premiery, nie miałoby to większego
znaczenia. Uważam, że kto ma po tą płytę pójść do sklepu, to pójdzie, a płyta
broni się sama, dlatego stwierdziliśmy, że te piosenki są najlepszą reklamą tej
płyty.
A co ogólnie sądzicie o ściąganiu mp3?
Bardzo bym chciał, żebyśmy doszli do takiego etapu,
jak w Stanach Zjednoczonych, gdzie jest to mocno rozwinięty przemysł i jakość
tych empetrójek jest dużo lepsza. Nie ma tak, że my się pocimy w studiu, żeby
uzyskać jakieś brzmienie, które jest później sprasowane i zmielone przez mp3. W
Stanach branża muzyczna przynosi największe dochody w historii w tej chwili i
tylko dlatego, że tak mocno rozwinięte jest choćby iTunes. I sprzedaż plików
wpływa też na sprzedaż płyt. Dobrze by było, gdyby w Polsce też był iTunes –
chciałbym sobie przesłuchać 15 plyt i z tego kupić 5. I sądzę, że w Polsce to
powinno w ten sposób działać. Poza tym, jeżeli ktoś traktuje słuchanie mp3 jako
sprawdzenie sobie, czy płyta jest warta uwagi, czy nie, to super. Jeżeli ktoś
ściąga to w chamski sposób i w życiu nie wydał złotówki na płytę, a później
marudzi na jakość polskiej branży muzycznej, to jest to nie fair. Bo my nie
żyjemy tylko i wyłącznie powietrzem, nie jesteśmy Franciszkiem z Asyżu, żeby
żyć o wodzie i chlebie i jest to smutne, że w dzisiejszych czasach mogę
wymieniać dziesiątki zespołów, które grały zajebiście, a się rozpadły przez to,
że nie miały z czego żyć, bo sprzedaż w Polsce płyt jaka jest, każdy widzi.
A w takim razie, czy Wy utrzymujecie się z muzyki?
Wiesz co, to jest pół na pół. Dwie osoby w zespole,
czyli Quentin i Grymek w 100% i od zawsze utrzymują się tylko z muzyki, a my z
Bolkiem prowadzimy jeszcze jakieś swoje działalności. Ja w tym roku odłożyłem
to w kąt i przy tej płycie poświęciłem się tylko i wyłącznie graniu.
Sporo jest jednak takich zespołów, które są gdzieś
pomiędzy – łączą muzykę z pracą od 8 do 16...
Wiesz co, ja mam tą wielką frajdę z faktu, że jedna
i druga wykonywana „praca” mnie spełnia, także ja kompletnie na to nie
narzekam. Nawet ciężko byłoby mi rzucić to, co wykonuję zawodowo.
Z zespołu, który nagrywał pierwsze 3 płyty zostałeś
tylko Ty. Czy zatem można mówić, że ten nowy Ocean to ten sam co stary, czy
jednak się to różni?
Ciężko mi samemu o sobie mówić. Opinie są takie, że
słyszymy, że ta ostatnia płyta, mimo nowego składu, jest esencją wszystkich
poprzednich płyt Oceanu, co podkreśla, że jest to zespół, który ma swojego
lidera, który ma pomysł na to i mocno go realizuje. Ciężko też byłoby zakładać,
że będzie inaczej w kontekście tego, że jestem autorem wszystkich tekstów i
muzyki niemalże, i właściwie współproducentem wszystkich płyt...
Zatem można powiedzieć, że Ocean to Ty...?
Nie, nie można tak powiedzieć, broń Boże. Ocean to
ja i osoby, które mają podobną wizję na ten zespół, na to co gramy i, wiesz, u
nas panuje demokracja autorytarna, czyli jest głowa, ale ona też bardzo często
słucha wszystkich pozostałych kończyn i jakby wyciąga finalne wnioski. Na pewno
nie można mówić o projekcie solowym czy że Ocean to tylko ja, to nie fair w
stosunku do reszty chłopaków. I nigdy tak nie było.
Zastanawiam się, czy jednak wokalista nie jest
najważniejszą osobą w zespole? Biorąc prosty przykład – B.E.T.H: odszedł
Śvistak i zespół właściwie zawiesił działalność. Ty, pomimo że odeszło trzech
muzyków, dobrałeś kolejnych, być może nawet lepszych i stworzyłeś ten sam
zespół.
Wiesz co, to jest dyskusyjna kwestia. Ja znam wiele
przypadków, w których odejścia, a w tragicznych sytuacjach śmierć wokalisty,
nie spowodowało zawieszenia działalności. Wystarczy tutaj spojrzeć choćby na
Genesis, które miało wielu wokalistów, a cały czas pozostaje to ten sam zespół,
także nie ma reguły, w muzyce nie ma na całe szczęście wzorów i szczegółowych
zasad działania i instrukcji użycia.
To może tylko w Polsce jest tak niewielu wyrazistych
wokalistów, którzy są w stanie pociągnąć zespół...
Coś w tym jest. Wystarczy spojrzeć, jak niewiele
mamy głosów rockowych. Ale jest coraz lepiej: fajnie śpiewają młodzi ludzie,
pojawiła się gwiazda w postaci Piotrka Roguckiego... Teraz lepiej się dzieje.
A czy Ty prywatnie miałeś ciężki okres w swoim życiu,
moment, w którym chciałeś zarzucić ten projekt?
Wiesz co, taka stagnacja trwała dwa lata. Po śmierci mojego
ojca kompletnie posypała mi się cała wizja, poświęciłem się zupełnie innej
stronie swojego życia i to była absolutna hibernacja tego projektu, co też
zaowocowało zmianami personalnymi, bo koledzy chcieli działać. Może troszeczkę zabrakło
mi impulsu z ich strony... Pojawił się on ze strony Bolka, naszego bębniarza,
który nagrywał z nami dvd, więc jeszcze funkcjonował w tym ostatnim składzie
Oceanu, gdzie graliśmy trasę Niecierpliwy Dostaje Mniej. I dość mocno to mnie
zakręciło. I pamiętam jak dziś, jak surfując po necie, zobaczyłem masę różnych
wpisów ludzi, którzy np. słuchają Oceanu i są fanami, a nigdy nie widzieli nas
na żywo. Także to też było dużym impulsem. Ale taki moment był. Takie
zawieszenie spowodowane sytuacją, ale trzeba sobie powiedzieć wprost – przez 2
lata kompletnie nie myślałem o powrocie do grania.
Wróciliście dla ludzi?
Ja tę płytę absolutnie zrobiłem dla siebie, ale, wiesz, na
pewno było to pomocne i potwornie miłe, kiedy zobaczyłem, że tak wiele osób
stoi za tym zespołem i jaka to jest potężna siła, że można, wyrażając swoje
emocje, wpłynąć na emocje innych – coś pięknego!
A co według Ciebie odróżnia ten dzisiejszy Ocean od reszty
zespołów na rynku muzycznym?
Ja śmiem twierdzić, być może buńczucznie, że Ocean ma swój
styl. Jest zderzeniem skrajności, co uważam za piękne. Potrafimy zagrać od
piosenki To wszystko czego chcesz po Myślisz, że jesteś bogiem i nie ma
żadnych barier. Cały czas powtarzam, że olbrzymim plusem, a zarazem olbrzymim
minusem pod względem marketingowym jest to, że Oceanu nie da się jakoś tak
bardzo prosto sklasyfikować. Nie jesteśmy ani zespołem hard rockowym, ani
hardcore’owym, ani metalowym, mimo że czasami gramy bardzo ciężko, ani nie
popowym. I jakaś efemeryda, zbitek tych stylów jest potężną wizytówką Oceanu.
Wydaje mi się jednak, że ta ostatnia płyta jest bardziej
melodyjna od poprzednich.
Według mnie nowa
płyta jest esencją: tam nie ma takiego pieprzenia, robienia kółka dookoła
kropki. To są po prostu numery, które mają dobrą zwrotkę, jeszcze lepszy
refren, kopią, mają puls, mają energię. Są dalekie od tego, co było na
poprzednich płytach Oceanu, szczególnie na Niecierpliwy Dostaje Mniej, gdzie
cała ta forma i otoczka była ważniejsza od meritum. I tam też były piękne
piosenki, super melodie, ale to było takie przebajerowane, a tutaj jest sam
konkret. I taki był pomysł na tę płytę od razu i stąd był pomysł, żeby nagrywać
ją w S4 z Leszkiem Kamińskim, bo zależało nam na takiej surówce.
A masz swoich faworytów na tej płycie, jakieś ulubione
kawałki?
Zmienia się to, zmienia się to bardzo często. Na pewno
uwielbiam piosenkę Cudowny Świat, Myślisz, że jesteś bogiem, Nie wiem jak,
nie wiem gdzie. Wiem, że to też brzmi, jak włażenie samemu sobie do tyłka, ale
mamy poczucie, że ta płyta nie ma słabego momentu. Nie ma takiego kawałka,
który jest, jak to się mówi żargonem muzycznym, „ugnieciony”, jest takim
zapychaczem. Zresztą zacytuję tutaj naszego wielkiego guru, czyli Leszka
Kamińskiego, który stwierdził, że gdybym prowadził stację radiową, to w
zasadzie każdy numer mógłby być singlem.
Apropo singli: macie już pomysł na drugi singiel?
Co śmieszniejsze, od razu, kiedy rejestrowaliśmy klip do Czas by krzyczeć, od razu zarejestrowaliśmy klip do piosenki Wołam Cię,
która była pomysłem na drugi singiel. Troszeczkę nam się zmieniły reakcje, jak
zobaczyliśmy oddźwięk na Czas by krzyczeć i wahamy się, czy by jednak nie
podtrzymać tej fali rockowych, mocnych numerów. Z drugiej strony mamy piosenkę Wołam Cię, która może się ocierać o taki niesprecyzowany pop, bo to jest
przepiękna melodia, pulsujący numer, ale także połączony z czymś
charakterystycznym dla Oceanu, czyli z taką wielką ścianą dźwięku.
Teraz jednak ta promocja jest dużo większa niż wcześniej:
zdobywacie singlem pierwsze miejsca takich rozgłośni jak Eska Rock. Czy to dla
Was dużo znaczy?
Wiesz, każdy, kto opowiada głupoty, że to jest nieistotne
itd. to jest to z jego strony niepotrzebna skromność. Oczywiście jesteśmy zszokowani i
zachwyceni, że zespołu tak długo nie było, a wracamy takim kopem w drzwi.
Pamiętam jak dziś, jak bez żadnych układów, z dużą pomocą Qlosa z Lipali,
który nas skontaktował z Eską Rock, pojawiłem się w Warszawie z płytą i okazało
się, że ludzie na tej płycie tak samo widzą same single. I wiesz, wytypowaliśmy Czas by krzyczeć od początku na pierwszy singiel. Zastanawialiśmy się też,
czy przed trasą puścić drugi singiel i pamiętam, że wielu dziennikarzy
powiedziało nam, żebyśmy się wstrzymali, bo ten singiel długo będzie grany w
rozgłośniach radiowych. W tej chwili jest już ponad 2 miesiące na
playlistach i jest coraz lepiej. I nie
ma co tutaj głupkowatej skromności uskuteczniać – jesteśmy zachwyceni!
A jaka jest według Ciebie najlepsza płyta tego roku?
Płyta Oceanu oczywiście (smiech) Tak Ci powiem szczerze, że
w tym roku bardzo się odłączyłem od słuchania muzyki. Jednak jak jestem w
procesie produkcyjnym płyty, to ja staram się jak najmniej słuchać.
Siedzieliśmy najpierw 4 miesiące w studio Wojtka Olszaka, później siedzieliśmy
4 miesiące w S4 przygotowując płytę, później była bieganina wokół trasy... Ten
rok dość mocno zawaliłem, jeśli chodzi o płyty.
Słuchacie czegoś w ogóle w trasie, w busie, jak jedziecie?
Bo mówisz, że się odłączasz, ale jednak czegoś musicie słuchać w drodze.
Oglądamy filmy. Od hardcore’owego czeskiego kina, którego
nikt nie zrozumiał, po jakieś inne filmy. Mamy przyjemność podróżowania w
bardzo komfortowych warunkach, wielkim autokarem, który jest spełnieniem marzeń
i próżności. To jest zajebiste, kiedy możesz wyjść z klubu, rozłożyć się w wielkim
skórzanym fotelu... Mamy taki komfort w tej trasie – jedziemy z własnym
dźwiękiem, własnym światłem, to jest naprawdę spełnienie marzeń i możemy w
końcu skupić się na tym, żeby codziennie był power. Gwiazdka z nieba, że możemy
na naprawdę światowym poziomie podróżować i w światowych warunkach pracować,
tym samym musimy i możemy z siebie dawać dużo więcej!
A jak Wam się koncertuje z Lipali?
Zajebiście. W ogóle ryczymy, śmiejemy się, jest taka petarda
emocjonalna między artystami... Zresztą my się znaliśmy dużo wcześniej, głównie
ja z Qlosem, ale teraz zespoły się tak skumały – cały ten zestaw, z ekipą, z
naszym kierowcą Sławkiem... Jesteśmy w połowie, a już myślimy, jak będziemy
tęsknić, kiedy to się skończy. I uważam też, że jest to świetny miks koncertowy
dla słuchaczy. My zaczynamy troszeczkę wiesz... no nie powiem, że słabo, bo też
jesteśmy rockowym bandem, który kopie jaja, ale później wychodzi Lipali z tym
swoim buldożerem i to, uważam, jest genialnym połączeniem.
Jaka była najśmieszniejsza rzeczy, która Ci się
kiedykolwiek przydarzyła na trasie?
Na tej trasie. 13-tego, piątek, w Kielcach. Jednego dnia
tak: zginął mój telefon, gdzie miałem wszystkie
kontakty, tego samego dnia spalił mi się laptop. Płyta instalacyjna od laptopa
zaginęła gdzieś w moim rodzinnym mieście, a w tym laptopie miałem wszystkie
kontakty, wszystkie dane dotyczące trasy itd., a do tego na 5 minut przed
koncertem spalił mi się wzmacniacz z ’64 roku. Dodatkowo graliśmy w klubie,
który nas bardzo średnio przywitał, a że nie wywiesili plakatów, więc
frekwencja była taka sobie. Konaliśmy, a do tego jeszcze nasz kochany
oświetleniowiec, Lesiu, wylądował w szpitalu na ostrym dyżurze.
Czyli jednak można być przesądnym...
Można, w ogóle już z Lipą zaczęliśmy się tak śmiać,
zastanawialiśmy się, co się jeszcze wysypie.
Czy kiedyś zdarzyło Ci się, że z powodu emocji,
wzruszenia, nie byłeś w stanie zagrać jakiegoś kawałka?
Tak. Jest taka piosenka Cudowny Świat, z którą mamy duże
kłopoty i gramy ją tylko wtedy, kiedy jest odpowiednia, intymna atmosfera. I
nie będziemy go grali na zawołanie, że ktoś będzie krzyczał, żebyśmy go
zagrali. Nawet mieliśmy problem, żeby go zagrać na próbie.
A kiedy kończycie tę trasę?
Kończymy trasę we Wrocławiu chyba 26 listopada, także jeszcze
kupa koncertów przed nami. No fajnie, że w rodzinnym mieście, w pięknej sali
gotyckiej. Nie chcę zapeszać – najprawdopodobniej nasz koncert i ten Lipali
będą rejestrowane na potrzeby jakiegoś tam obrazka. Sala gotycka, piękny,
wyglądający jak kościół obiekt, także super.
A plany na 2010?
Chcemy jak najwięcej grać, po prostu nie wysiadać z auta.
Chcemy zabić troszeczkę tę regułę, która panowała w Oceanie, że graliśmy dwie
trasy w roku, a później plaża. Teraz założyliśmy sobie, żeby w miarę możliwości
co weekend gdzieś wyskoczyć i zagrać. Ostatnio nagle pojawił się pomysł, że
skoro to tak zasuwa, to natychmiast powinniśmy robić płytę następną. Po prostu
jest taka mieszanka emocjonalna, takie fajne fluidy, i czujemy, że z koncertu
na koncert gramy coraz lepiej. Czujemy, że warto byłoby to wykorzystać i aż żal
zmarnować.
Czyli możemy się spodziewać, że niedługo Ocean znów
zagości w Warszawie?
Tak, chcemy grać, grać, jak najwięcej grać.
Wywiad ukazał się także w miesięczniku studenckim I.PEWU.