wtorek, 28 maja 2013

Przynieś Mi Ten Horyzont [relacja]


Ile trzyma #syndrompokoncertowy po dobrym gigu? Dzień, dwa, tydzień? Od koncertu Bring Me The Horizon w warszawskiej Stodole minęło już właściwie pięć dni, a ja znów zasłuchuję się w ich ostatnim krążku. Pewnie więcej w tym jakości płyty Sempiternal niż zachwytu nad koncertem, natomiast niezaprzeczalnym faktem jest, że występ Brytyjczyków wciąż szumi mi w głowie lepiej niż niejeden napojów wysokoprocentowy. 

Kto chodzi na ale-drze-japę koncerty?
Pierwszy mini-szok przeżyłem jeszcze przed wejściem do Stodoły - kolejka, jakiej w życiu nie widziałem przed tym klubem, ciągnęła się prawie do skrzyżowania Batorego z Niepodległości! Właściwy użytek zrobił z niej chłopak stojący tuż przede mną - napisał markerem na kartce, że zbiera na bilet i przeszedł się wzdłuż sznurka ludzi ćwiczących swoją cierpliwość. Po kilkunastu minutach wrócił i za zebrane 50 złotych odkupił od stojącego obok gościa zarezerwowany bilet :)
Nie wiem, czy to w jakikolwiek sposób charakteryzuje grupę ludzi, która zgromadziła się na koncercie Bring Me The Horizon, ale nie można było odmówić im tego, że stanowili wyjątkową grupę społeczną. W dużej mierze były to bardzo emocjonalnie nastawione dziewczynki, które za autograf powydrapują sobie oczy, i goście wydziargani tak, że nie widać, gdzie kończy im się rękawek od koszulki... ale nie oceniajmy po wyglądzie i pozostańmy przy dość niestardowym zestawie ciekawych ludzi. Z których część po prostu przyszła na koncert z rodzicami, bo inaczej by nie weszła w ogóle.



Jak się gra na ale-drze-japę koncertach?
Podobno są ludzie, którzy tego dnia widzieli koncert supportu, grupy Your Demise. Większości jednak z powodu ultra długiej kolejki nie dane było ich usłyszeć i pozostało czekać na gwiazdę główną. A kiedy już spadły na tłum pierwsze dźwięki otwierającego koncert intra do Shadow Moses, sam osobiście wpadłem w osłupienie, bo nagle poczułem się, jakbym trafił na koncert... ale do Japonii! Co chwilę przeszywał uszy przeraźliwy pisk setek nastolatek, a w górze istne morze telefonów komórkowych o procesorach lepszych niż ma mój komputer. Potem pierwsze mocne uderzenie i koncert zaczął się na dobre. Bez fajerwerków. Całość została porządnie i solidnie odegrana, choć nie zabrakło momentów, kiedy serce mocniej przyspieszyło (a najbardziej to już na It Never Ends i Go To Hell, For Heaven's Sake). I nawet wokal Oliego Sykesa wytrzymał! Można się o to było trochę obawiać, bo w końcu godzinne darcie japy kilka razy w tygodniu powinno zostawiać po sobie jakiś ślad... Jednak dla wielu osób nawet ta godzina to było zbyt krótko (set zawierał 12 utworów). Ale ci widocznie nie byli w środku małego młyna tworzącego się na środku sali koncertowej. Ludzie z tamtych rejonów po koncercie wychodzili zdrowo wymęczeni, choć widać, że polska publika nadal ma sporo do nadrobienia w kwestii np. circle pitów (to jest wtedy jak biegają w kółko i się przewracają, i biegną po sobie).



Nie wszystkie ale-drze-japę koncerty są takie same?
Bring Me The Horizon mocno zmienili się przez te kilka lat, od kiedy widziałem ich na festiwalu Nova Rock w Austrii. Na tamtym koncercie, grając mocno, bez chwili oddechu, ich deathcore był świetnym akompaniamentem do pogo urozmaiconego o najrozmaitsze ciosy karate, jakie wymierzali sobie "tańczący" ludzie. Za plecami grających wtedy młodzików z Anglii (mieli po ok. 21 lat, gnojki) wisiał wielki banner, na którym urocza brunetka trzymała ludzkie jelito (okładka do płyty Suicide Season). Dziś mają tyle lat co ja (gnojki), w koncertowym repertuarze goszczą balladki (jak na post-hardcore'owe standardy, oczywiście), a miejscami elektronika przysłania gitary. Zespół zmierza w kierunku electro-post-hardcore'u (#LubięTworzyćMuzyczneSzufladki), co doskonale było słychać podczas warszawskiego koncertu. I wiecie co? Podoba mi się ten kierunek. Co prawda oznacza on granie bliższe maistreamowi (zamykające koncert Sleepwalking bez problemów śmiga na Esce Rock i jest radio-friendly), ale też sprawia, że taki krążek jak Sempiternal jest całkiem różnorodny, a wzmocniony syndromem pokoncertowym może zagnieździć się w głowie na naprawdę długo.

2 komentarze:

  1. Dzięki Tobie zacznę ich słuchać :) chociaż te rozwrzeszczane nastolatki i ajfony na koncercie to nie wiem, czy byłabym w stanie znieść:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Później już stało się to mniej uciążliwe, bo wszyscy zajęli się ścianami śmierci, circle pitami i wspólnymi śpiewami z wokalistą.

      Usuń