Na Pezecie byłem kilkanaście (dziesiąt?) razy, ale za
każdym razem z równie wielkim entuzjazmem wybieram się na jego koncerty. Tym
razem nie było inaczej, zwłaszcza, że ostatnio mocniej zaskoczyły w głowie
kawałki z Radia Pezet i z dużą nadzieją na usłyszenie ich zmierzałem do
Stodoły.
Kiedy wszedłem w tłum na przodzie, uderzyło mnie, że tam
publika składa się w mniejszym stopniu z tych true-schoolowych słuchaczy w
wielkich bluzach i czapeczkach, a większość to dziewczyny, i to sięgające mi do
ramion... Nie było w tym jednak przypadku, gdyż publika Pezeta ewoluuje w
podobnym stopniu, co jego muzyka. I mimo że setlista była różnorodna i solidnie
wymieszana, to ten, kto nie jest wielkim fanem Radia Pezet, na koncercie mógł
się poczuć co najmniej nieswojo - większość kawałków zagrana była w podobnej
stylistyce co właśnie ostatni krążek rapera. Przyśpieszone tempo utworów,
więcej było perkusji, basu i basów, a z kolei mniej słyszalne były oryginalne
podkłady. Bardzo mocno uciekam od nazwania tej wersji koncertowej Pezeta
"techno Pezetem", bo wiem, że zbuduje to w Waszych głowach negatywne
skojarzenia, ale ten termin przez cały koncert gdzieś przewijał mi się w
myślach.
Abstrahując od małych wątpliwości co do aranżacji
poszczególnych numerów, to... całkiem nieźle się na tym koncercie bawiłem. Dużo
zapewne znaczył fakt, że był dobrze nagłośniony, zdecydowanie lepiej niż
poprzedni mój raz na Pezecie w Stodole. To zawsze problematyczna sprawa, gdy
przychodzi do nagłośnienia trzech wokali, kiedy Paweł, jego brat i hypeman rapują symultanicznie. Tym razem wyszło to bardzo zgrabnie.
Set, jak już wspomniałem, był urozmaicony - pojawiły się
nawet nowsze nagrania jak "Nie muszę wracać" (stworzone na potrzeby
akcji Reeboka z Jimkiem) czy "Ostatni track", który rzeczywiście
zamknął koncert. Nie zabrakło wypiszczanej przez dziewczyny pod sceną
„Supergirl” czy zawsze robiącego świetną atmosferę na żywo "Gdyby miało
nie być jutra". Mało jednak było tego dnia klasyki i powagi - nie
starczyło miejsca na "Nie jestem dawno" i "Refleksje". Mam
nadzieję, że to tylko chwilowa rotacja, gdyż do tej pory jakoś nie wyobrażałem
sobie koncertu Pezeta bez "Nie jestem dawno" i nie bez powodu - było
to dziwne uczucie być na jego gigu i nie usłyszeć tego numeru - uczucie
koncertu nie do końca kompletnego.
Dziwnie jednoznacznie podsumować ten piątkowy występ w
Stodole, który na pewno nie był najlepszym, na jakim byłem, a z drugiej strony
charyzma Pawła niosła jak zawsze i było jakby łatwiej o dobrą zabawę. Ciekawie
obserwować, jak te koncerty ewoluują w podobnym stopniu, co Jego muzyka i są
zwierciadłami kolejnych płyt. Pamiętam bardziej poważne i klasyczne występy po
płytach z Noonem, te nastawione na hardcore'ową imprezę po wydaniu Muzyki
Rozrywkowej, wreszcie koncert z rockowym zacięciem dzięki żywym instrumentom,
którego zapis stanowi krążek "Live in 1500m2"... Tym razem Pezet
zboczył w rejon elektroniki i basów, a powstała z tego impreza, gdzie ten hip
hop jest tylko/aż motywem przewodnim. I w sumie to dla mnie nawet mniej
ważne jest, czy te koncerty są bliższe oldschoolowemu hip hopowi, czy dalsze.
Pezet perfekcyjnie wychodzi poza ramy standardowego rapu i mimowolnie wszyscy
czekamy, co znów za chwilę wymyśli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz