wtorek, 29 października 2013

Uszy zgniecione, oczy zgniecione, ale nienasycenie pozostało - krajobraz po gigu The Dillinger Escape Plan


Słysząc po raz pierwszy wybrane kawałki z Ire Works, z miejsca dałem się Dilllingerowi zdobyć. Była w tym jakaś nieposkromiona energia i pełno miejsca na szalone muzyczne rozwiązania. Od tamtego czasu rozpocząłem kolejny etap swojej muzycznej edukacji, kiedy odkrywałem ich starsze dokonania i przekonywałem się do nich, marząc o zobaczeniu kapeli na żywo. Po kilku latach marzenia zbiegły się z rzeczywistością, kiedy stałem naprzeciwko sceny, na której hałasowali Greg Puciato z ekipą...

Zanim oni jednak wytoczyli ciężkie działa, zagrali przed nimi pięknie chłopaki z Maybeshewill. I mimo że między math metalem a post-rockiem jest przepaść jak między T.Lovem a Dodą, to Maybeshewill okazało się bardzo przyjemną rozgrzewką. Oni oczywiście również mają gdzieś przebłyski, którym można byłoby nadać przedrostek math-, ale to po stokroć bardziej przystępne granie. Dlatego tym bardziej szkoda, że w trakcie ich występu nie było pełnej nawet połowy sali! A przecież grane na żywo Not For Want Of Trying jest przemistrzem jeszcze większym niż w wersji studyjnej.

Przez chwilę bałem się, że ta słaba frekwencja to ogół ludzi, którzy przyszli tego dnia do Progresji. I od razu w głowie myśl, że tu za 8 dyszek dwie świetne zagraniczne kapele i nie można wypełnić sali koncertowej, a na takim Pezecie, Irze czy innej polskiej gwieździe przy biletach na poziomie 40-50 złotych mamy pełną jeszcze większą salę np. w Stodole. Dywagacje przestały mieć sens, kiedy Dillinger wbił na scenę - wtedy całkiem ładnie zagęściło się w klubie, choć nie powiem, że nie miałem wokół siebie zadowalająco dużo przestrzeni.

Dalej było już dobrze, ale... bez tego niewyobrażalnego szału, którego się spodziewałem. Dlaczego? Bo w głowie wciąż miałem myśl, że Dillinger is fucking crazy, no a chłopaki nie pokazali tego do końca... Prócz gitarzysty, Bena Weinmana, który jakby pracował na całą reputację koncertową kapeli - skakał z 1,5 metrowych podestów z gitarą czy w pewnym momencie znalazł się na rękach tłumu i klęcząc, trzymany za nogi przez fanów, nadal grał swoje partie. Robiło wrażenie!

Poza muzą publikę miały także powalić prawdopodobnie światła. No i moje oczy przez pierwsze kilka minut czuły się mocno skopane i powalone przez ostro napieprzający stroboskop, który tak naprawdę przez większość gigu... nie robił znaczenia. Dopiero pod koniec, przy When I Lost My Bet, kiedy pobawiono się także ciemnością, nabrało to sensu. Trochę mało jak na cenę, jaką poniosły moje oczy tego dnia.


Muzycznie było bardzo przyzwoicie, mocarnie, dobrze się tego słuchało, ale po godzinie przyszło już zmęczenie. No cóż, tej muzyki nie da się słuchać cały dzień. Dlatego już sama końcówka była troszkę nużąca - może gdyby dali wtedy takie bardziej lajtowe Unretrofied, to wychodziłoby się z Progresji z jeszcze lepszymi wrażeniami?

A tak było tylko dobrze. Pewnie to po części wina oczekiwań, że zespół rozwali klub, z którego nie zostanie cegiełka na cegiełce, a ludzie zmasakrują siebie nawzajem. Albo będzie choćby odrobinę więcej interakcji kapeli z tłumem. Tego ostatniego chyba żal najbardziej. Puciato nie musiał od razu biec nam po głowach, ale nie do końca czuć było to przekazywanie energii między zespołem a fanami. Na pocieszenie została całkiem zacna setlista zawierająca nie tylko nowe kawałki z One Of Us Is The Killer, ale również te najbardziej wymieszane stylowo z płyty Ire Works.



Zdjęcia: Warheim.org

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz