Słysząc po raz pierwszy wybrane kawałki z Ire Works, z
miejsca dałem się Dilllingerowi zdobyć. Była w tym jakaś
nieposkromiona energia i pełno miejsca na szalone muzyczne
rozwiązania. Od tamtego czasu rozpocząłem kolejny etap swojej
muzycznej edukacji, kiedy odkrywałem ich starsze dokonania i
przekonywałem się do nich, marząc o zobaczeniu kapeli na żywo. Po
kilku latach marzenia zbiegły się z rzeczywistością, kiedy stałem
naprzeciwko sceny, na której hałasowali Greg Puciato z ekipą...
Zanim oni jednak wytoczyli ciężkie działa, zagrali przed nimi
pięknie chłopaki z Maybeshewill. I mimo że między math metalem a
post-rockiem jest przepaść jak między T.Lovem a Dodą, to
Maybeshewill okazało się bardzo przyjemną rozgrzewką. Oni
oczywiście również mają gdzieś przebłyski, którym można
byłoby nadać przedrostek math-, ale to po stokroć bardziej
przystępne granie. Dlatego tym bardziej szkoda, że w trakcie ich
występu nie było pełnej nawet połowy sali! A przecież grane
na żywo Not
For Want Of Trying jest przemistrzem
jeszcze większym niż w wersji studyjnej.
Przez chwilę bałem się, że ta słaba frekwencja to ogół
ludzi, którzy przyszli tego dnia do Progresji. I od razu w głowie
myśl, że tu za 8 dyszek dwie świetne zagraniczne kapele i nie
można wypełnić sali koncertowej, a na takim Pezecie, Irze czy
innej polskiej gwieździe przy biletach na poziomie 40-50 złotych
mamy pełną jeszcze większą salę np. w Stodole. Dywagacje
przestały mieć sens, kiedy Dillinger wbił na scenę - wtedy
całkiem ładnie zagęściło się w klubie, choć nie powiem, że
nie miałem wokół siebie zadowalająco dużo przestrzeni.
Dalej było już dobrze, ale... bez tego niewyobrażalnego
szału, którego się spodziewałem. Dlaczego? Bo w głowie wciąż
miałem myśl, że Dillinger
is fucking crazy, no a chłopaki nie pokazali
tego do końca... Prócz gitarzysty, Bena Weinmana, który jakby
pracował na całą reputację koncertową kapeli - skakał z 1,5
metrowych podestów z gitarą czy w pewnym momencie znalazł się na
rękach tłumu i klęcząc, trzymany za nogi przez fanów, nadal grał
swoje partie. Robiło wrażenie!
Poza muzą publikę miały także powalić prawdopodobnie światła.
No i moje oczy przez pierwsze kilka minut czuły się mocno
skopane i powalone przez ostro napieprzający stroboskop, który
tak naprawdę przez większość gigu... nie robił znaczenia.
Dopiero pod koniec, przy When
I Lost My Bet, kiedy pobawiono się także
ciemnością, nabrało to sensu. Trochę mało jak na cenę, jaką
poniosły moje oczy tego dnia.
Muzycznie było bardzo przyzwoicie, mocarnie, dobrze się tego
słuchało, ale po godzinie przyszło już zmęczenie. No cóż,
tej muzyki nie da się słuchać cały dzień. Dlatego już sama
końcówka była troszkę nużąca - może gdyby dali wtedy takie
bardziej lajtowe Unretrofied, to wychodziłoby się z Progresji z
jeszcze lepszymi wrażeniami?
A tak było tylko dobrze. Pewnie to po części wina
oczekiwań, że zespół rozwali klub, z którego nie zostanie
cegiełka na cegiełce, a ludzie zmasakrują siebie nawzajem. Albo
będzie choćby odrobinę więcej interakcji kapeli z tłumem. Tego
ostatniego chyba żal najbardziej. Puciato nie musiał od razu biec
nam po głowach, ale nie do końca czuć było to przekazywanie
energii między zespołem a fanami. Na pocieszenie została całkiem
zacna setlista zawierająca nie tylko nowe kawałki z One Of Us Is
The Killer, ale również te najbardziej wymieszane stylowo z płyty
Ire Works.
Zdjęcia: Warheim.org
Zdjęcia: Warheim.org
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz