poniedziałek, 21 października 2013

Muzyczne niebo z Irą (relacja z koncertu)




Ira – zespół, który ma na karku więcej lat niż ja. Wielokrotnie widywałem ich na różnorodnych imprezach plenerowych, rzadziej gościłem na klubowych występach, ale generalnie wiedziałem, czego się spodziewać. I niby właśnie dostarczyli tego, czego się spodziewałem, ale w sposób wyróżniający najbardziej magiczne wieczory.

Udało mi się dotrzeć do Stodoły na tyle wcześnie, żeby zahaczyć jeszcze o jeden z supportów, The Colonists. Opis ich muzyki był dla mnie mega kuszący: przewijały się nazwy Nickelback czy Creed... no i opis okazał się lepszy od muzyki. Pomijam kwestię słabego nagłośnienia - już dawno przyzwyczajonym do tego, że młode zespoły poprzedzające gwiazdy muszą liczyć na niezbędne minimum, ergo: że w ogóle będzie ich słyszeć. Występem nie powalili, do tego zagrali rockowy cover rockowego kawałka (co pewnie wiele do historii muzyki nie wniesie), ale... każdy wielki zespół gdzieś kiedyś zaczynał. Warto ich obserwować jednym okiem, gdyż w przyszłości może się z nich wykluć obiecująca kapela.

Kiedy na scenę wyszli muzycy Iry, na sali zagęściło się, ale też nie w taki sposób, żeby przylegać ciało do ciała. Po bokach było względnie luźno - w razie gdyby ktoś nie chciał sąsiadować oko w oko i język w język z parami, które pomyliły koncert z intymną randką. Nie wiem, czy tamten chłopak znalazł migdałki tamtej pani, gdyż szybko zmieniłem lokalizację jeszcze na samym początku koncertu. Co nie zmienia faktu, że niektórzy naprawdę mogliby się ogarnąć, ale nie będę przecież uczył manier w relacji koncertowej. Nie zrozumieją.

Natomiast niezaprzeczalnym faktem była ciężko policzalna mnogość par tego dnia w Stodole – w końcu trudno o drugi tak romantyczny zespół i koncert. Kapela Artura Gadowskiego przez lata zrywała z wizerunkiem metalowców, jednocześnie wypuszczając niesamowitą liczbę melodyjnych, przyjaznych radiu kawałków. Te utwory naprawdę nie mają sobie równych, jeśli chodzi o chwytliwość i przyjazność w słuchaniu. Nie dość, że nie pozwalają, żeby wyrzucić je z głowy, to jeszcze tak świetnie brzmią na koncertach... Wiele kapel w Polsce pewnie już wpadło w kompleksy z tego powodu. 

A takie koncerty, jak ten czwartkowy, to już pełna profeska. Na początku muzycy przyatakowali numerami z najnowszej płyty, „X”, a potem mieliśmy już istny miks utworów. I tylko „Znamię” nie poleciało, choć tak mocno domagała się o ten kawałek grupka fanów, pamiętających jeszcze metalową wersję Iry. Ja dostałem praktycznie wszystko, co chciałem: świetne ballady jak „Nie daj mi odejść” przeplatały się z radio-friendly kawałkami pokroju „Parę chwil”. Nie zabrakło także starszych rzeczy jak „Bierz mnie”, czyli mieliśmy standardowy zestaw koncertowy od zespołu, choć... no właśnie, ciężko mówić o czymś standardowym, wiedząc, jakie emocje przemykają między utworami, jak wspaniale wpływają one na ludzi i jak niesamowicie pozytywny klimat tworzy się w sali koncertowej przepełnionej wzajemną miłością: zespołu do muzyki, fanów do zespołu, ludzi między sobą...

Trwało to wszystko przeszło 2 godziny, więc koncert musiał nasycić nawet najbardziej wybrednych fanów. I mimo że nogi odpadały, to występ był wart każdej ceny, a i na wielu zagranicznych kapelach tak dobrze się nie bawiłem. Czasami niewiele rzeczy trafia bardziej niż polskie słowa o miłości i piekielnie dobre melodie słyszane na żywo. Już za same takie koncerty Ira powinna mieć zapewniony wstęp do muzycznego nieba.

2 komentarze:

  1. Sama byłam na koncercie IRY dwa dni temu. Mój trzeci koncert w życiu, a czułam się jak na pierwszym. Zgodzę się w 100%. Miłość połączona z pozytywnym klimatem... Totalny odlot.
    Pozdrawiam;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś w tym jest, masz rację - też czułem się, jakbym pierwszy raz był naprawdę na ich koncercie!

      Usuń