Ira – zespół, który ma na
karku więcej lat niż ja. Wielokrotnie widywałem ich na różnorodnych imprezach
plenerowych, rzadziej gościłem na klubowych występach, ale generalnie
wiedziałem, czego się spodziewać. I niby właśnie dostarczyli tego, czego się
spodziewałem, ale w sposób wyróżniający najbardziej magiczne wieczory.
Udało mi się dotrzeć do Stodoły
na tyle wcześnie, żeby zahaczyć jeszcze o jeden z supportów, The Colonists.
Opis ich muzyki był dla mnie mega kuszący: przewijały się nazwy Nickelback czy
Creed... no i opis okazał się lepszy od muzyki. Pomijam kwestię słabego
nagłośnienia - już dawno przyzwyczajonym do tego, że młode zespoły
poprzedzające gwiazdy muszą liczyć na niezbędne minimum, ergo: że w ogóle
będzie ich słyszeć. Występem nie powalili, do tego zagrali rockowy cover
rockowego kawałka (co pewnie wiele do historii muzyki nie wniesie), ale...
każdy wielki zespół gdzieś kiedyś zaczynał. Warto ich obserwować jednym okiem,
gdyż w przyszłości może się z nich wykluć obiecująca kapela.
Kiedy na scenę wyszli muzycy
Iry, na sali zagęściło się, ale też nie w taki sposób, żeby przylegać ciało do
ciała. Po bokach było względnie luźno - w razie gdyby ktoś nie chciał sąsiadować
oko w oko i język w język z parami, które pomyliły koncert z intymną randką.
Nie wiem, czy tamten chłopak znalazł migdałki tamtej pani, gdyż szybko
zmieniłem lokalizację jeszcze na samym początku koncertu. Co nie zmienia faktu,
że niektórzy naprawdę mogliby się ogarnąć, ale nie będę przecież uczył manier w
relacji koncertowej. Nie zrozumieją.
Natomiast niezaprzeczalnym
faktem była ciężko policzalna mnogość par tego dnia w Stodole – w końcu trudno
o drugi tak romantyczny zespół i koncert. Kapela Artura Gadowskiego przez
lata zrywała z wizerunkiem metalowców, jednocześnie wypuszczając niesamowitą
liczbę melodyjnych, przyjaznych radiu kawałków. Te utwory naprawdę nie mają
sobie równych, jeśli chodzi o chwytliwość i przyjazność w słuchaniu. Nie dość,
że nie pozwalają, żeby wyrzucić je z głowy, to jeszcze tak świetnie brzmią na
koncertach... Wiele kapel w Polsce pewnie już wpadło w kompleksy z tego powodu.
A takie koncerty, jak ten
czwartkowy, to już pełna profeska. Na początku muzycy przyatakowali numerami z
najnowszej płyty, „X”, a potem mieliśmy już istny miks utworów. I tylko
„Znamię” nie poleciało, choć tak mocno domagała się o ten kawałek grupka fanów,
pamiętających jeszcze metalową wersję Iry. Ja dostałem praktycznie wszystko,
co chciałem: świetne ballady jak „Nie daj mi odejść” przeplatały się z
radio-friendly kawałkami pokroju „Parę chwil”. Nie zabrakło także starszych
rzeczy jak „Bierz mnie”, czyli mieliśmy standardowy zestaw koncertowy od
zespołu, choć... no właśnie, ciężko mówić o czymś standardowym, wiedząc, jakie
emocje przemykają między utworami, jak wspaniale wpływają one na ludzi i jak niesamowicie
pozytywny klimat tworzy się w sali koncertowej przepełnionej wzajemną miłością:
zespołu do muzyki, fanów do zespołu, ludzi między sobą...
Trwało to wszystko przeszło 2
godziny, więc koncert musiał nasycić nawet najbardziej wybrednych fanów. I mimo
że nogi odpadały, to występ był wart każdej ceny, a i na wielu zagranicznych
kapelach tak dobrze się nie bawiłem. Czasami niewiele rzeczy trafia bardziej
niż polskie słowa o miłości i piekielnie dobre melodie słyszane na żywo.
Już za same takie koncerty Ira powinna mieć zapewniony wstęp do muzycznego
nieba.
Sama byłam na koncercie IRY dwa dni temu. Mój trzeci koncert w życiu, a czułam się jak na pierwszym. Zgodzę się w 100%. Miłość połączona z pozytywnym klimatem... Totalny odlot.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam;)
Coś w tym jest, masz rację - też czułem się, jakbym pierwszy raz był naprawdę na ich koncercie!
Usuń