Występy na żywo mają w sobie niesamowitą
moc, bo potrafią przekonać do konkretnego zespołu, płyty czy piosenki. I
tak też było trochę w moim przypadku, kiedy wybierałem się na koncert
Power of Trinity, nie będąc w 100% dobrze nastawionym do ostatniej
płyty. Od koncertu minął tydzień, a krążek „Loccomotiv” praktycznie nie
opuszcza mojego odtwarzacza.
Łódzka kapela jest swoistym ewenementem
na skalę kraju, gdyż nikt tak nie łączy reggae’owych klimatów z
rockowymi riffami. Dlatego nawet taka osoba jak ja, której raczej nie po
drodze z muzyką reggae, znajduje już od kilku lat w ich twórczości coś
dla siebie. Co prawda pierwsza płyta Power of Trinity – „11” nie
odniosła wielkiego sukcesu komercyjnego, ale chłopaki z nawiązką odbili
to sobie drugim krążkiem, Loccomotiv. Z początku ten materiał do mnie
nie przemówił, ale dzięki poniedziałkowemu koncertowi udało się odkryć
Power of Trinity na nowo i docenić progres, jaki wykonali od „11”. Kiedy
pojawiłem się w Hard Rock Cafe, na scenie publiczność rozgrzewał
jeszcze support w postaci StraightMinds. I trzeba przyznać, że
stylistycznie pasowali do gwiazdy wieczoru: mogła zapaść w pamięć
rockandrollowa forma i sceniczne zachowanie wokalisty. Potem,
punktualnie, na scenie pojawili się panowie z Power of Trinity. W
Warszawie z tym rozpoczynaniem koncertów o czasie jest tak sobie, więc
zdecydowanie trzeba wyróżnić to na plus.
A sam koncert… Profesjonalnie
dostarczona energia. Łódzki zespół przez grubo ponad godzinę
zaprezentował fanom obecnym w Hard Rock Cafe mieszankę swoich obu płyt.
Było różnorodnie, było energetycznie, było melodyjnie. Z perspektywy
koncertowej utwory z pierwszego albumu wypadały nawet lepiej niż
nagrania studyjne, z drugiego – porównywalnie. Tym niemniej Power of
Trinity na żywo wytwarzają klimat naturalnie bliższy imprezowemu niż
takiemu, gdzie tylko się stoi i sączy piwo. Dlatego zgromadzona licznie
publiczność – o dziwo, w końcu to jednak poniedziałek – mniej lub
bardziej żwawo poruszała się w rytm kolejnych utworów. Oczywiście wiele
osób wyczekiwało na singlowe „Chodź Ze Mną”, które pozamiatało
konkurencję na wielu listach rockowych, w tym i w tych najpopularniejszych stacjach radiowych. Na
szczęście kapela swój największy hit zagrała prawie pod sam koniec.
Jeśli czegoś miałbym się czepiać, to może nieudolnej interakcji
wokalisty z ludźmi pomiędzy utworami. Można też było mieć kłopoty ze
zrozumieniem tekstu, kiedy Jakub Kuźba śpiewał po angielsku… Ale pomimo
tych małych minusów spisywał się znakomicie – jego wibrujący,
charyzmatyczny wokal, to moim zdaniem esencja koncertów Power of
Trinity.
Tzw. „syndrom pokoncertowy” ujawnił się u
mnie bardzo szybko, gdyż tuż po wyjściu z klubu co kilka minut nuciłem
sobie pod nosem melodię z utworu „Chodź Ze Mną”. I widzę już oczami
wyobraźni, co może się dziać podczas tegorocznych juwenaliów w Warszawie, kiedy w podobny trans wpadnie dużo szersza widownia.
Nieważne, że wielu ludzi zetknie się wtedy z Power of Trinity być może
po raz pierwszy – Łodzianie udowodnili w poniedziałek, że są prawdziwą
koncertową (lux)torpedą.
Tę i inne relacje możecie znaleźć także na stronie Radia Aktywnego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz